Popularność
to fenomen niezgłębiony. Co prawda nie brakuje speców od jej programowania,
ale w gruncie rzeczy nigdy tak naprawdę nie wiadomo, co będzie na topie. Założę
się o ostatnią koszulę, że żaden z "branżowych" strategów nie
spodziewał się megaeksplozji popularności muzyki granej przez kapele z –
zapomnianego od czasów Jimiego Hendrixa – Seattle. Myślę, że większość
muzyków tam grających też się tego nie spodziewała.
A jednak stało się. Bomba wybuchła, a fala uderzeniowa zachwiała całym
rockowym establishmentem. Cios spadł znienacka i trafił w czułe miejsce. W
przeciągu kilkunastu miesięcy nieznane nawet z nazwy orkiestry pozrzucały ze
szczytów list przebojów zasiedziałe tam gwiazdy. Jak to się stało? Odpowiedź
jest bardzo prosta. Takie kapele jak Nirvana, Soundgarden, Pearl Jam czy Alice
In Chains to doskonałe pod względem muzycznym i warsztatowym zespoły. Różniące
się między sobą jak ogień i woda – mimo, że kochający klasyfikacje
dziennikarze wrzucili je do jednego worka z napisem „grunge”. W tym miejscu
muszę przyznać się do swoich osobistych preferencji. Nirvanę kocham,
Soundgarden uwielbiam. Za Pearl Jam... nie przepadam (oczyma duszy widzę już
otwierające się w kieszeniach fanów scyzoryki). Moja niechęć do Pearl Jam
ma wiele przyczyn. Jedną z nich jest histeryczne wręcz uwielbienie, jakim
darzą Eddiego Veddera i spółkę ich zwolennicy (zwolenniczki). Sorry, ale
kojarzy mi się to z reakcjami, jakie wywołuje osoba Jona Bon Jovi.
Wiem, wiem, jasne, że to zupełnie co innego. A jednak coś w tym jest. Odbieranie
muzyki przez pryzmat wizerunku idola nie wszystkim pasuje. Mam dość bycia
symbolem seksu – powiedział lider Soundgarden Chris Cornell i... obciął długie
loki. Ile w tym kokieterii tego nie wiem, fakt jednak pozostaje faktem. Nie
chciałbym żeby z powyższego tekstu wynikało, że nie lubię Pearl Jam bo
Eddie Vedder jest... za ładny. Przeciwnie. Absolutnie mi to nie przeszkadza.
Lubię przystojnych wokalistów Poza tym uważam Pearl Jam za bardzo dobry zespół.
Lubię ich brzmienie. Podobają mi się jego melodyjne linie wokalne. Wyczuwam
jednak w twórczości Veddera i spółki coś, co nie pozwala mui zaufać im do
końca. Być może jest to zupełnie irracjonalne uczucie. I najgorsze jest to,
że nie bardzo wiem skąd się bierze. Gdybym był kobietą, można byłoby mówić
o intuicji.
Teoretycznie w Pearl Jam wszystko jest OK. Ciekawe przebojowe kompozycje, wytrawni
instrumentaliści, charyzmatyczny, obdarzony silnym i niepospolitym głosem
wokalista. Słowem – supergrupa. Rzeczywiście, gdy słucha się Even Flow,
Why Go czy Jeremy z Ten lub Not For You i Tremor Christ z Vitalogy, trudno się
z tym nie zgodzić. A jednak gdzieś w środku pozostaje niedosyt. Niepokój.
Coś, co każe mi zachować do muzyki Pearl Jam dystans. Przyznam się, że
przygotowując się do napisania tego tekstu wysłuchałem kilka razy Ten, Vs i
Vitalogy – i próbowałem ten dystans pokonać. Bez większych rezultatów. Dźwięki
z Nevermind Nirvany i Superunknown Soungarden wyrywają mi serce. Gdy słucham
Pearl Jam nic takiego się nie dzieje. Owszem, czad jest, jak należy. Brakuje
mi jednak agresji i pasji obecnej w muzyce Cobaina i Cornella. Zdaję sobie
sprawę, że jest to bardzo subiektywne odczucie. Znam wielu takich, którzy to
właśnie Pearl Jam kręci najbardziej. Moim zdaniem natomiast "Konfitury
babci Pearl" są trochę za mdłe. Mdłe to chyba właściwe słowo. Muzyka świetna,
realizacja perfekcyjna, pomysły niebanalne, słucham, słucham... i nic. Żeby
mi się chociaż niedobrze zrobiło. Ale gdzie tam! Nic takiego się nie dzieje.
Ostre kawałki – super. Nastrojowe ballady – piękne. Może za piękne? Może właśnie
za mało nirvanowego brudu? Chyba nie. Przecież Jar Of Flies Alice In Chains to
też bardzo piękna, wygładzona melodycznie muzyka. A jednak coś się w niej
czai. Coś, czego na próżno szukać na płytach Pearl Jam. Można tam
natomiast znaleźć bardzo osobiste, poruszające do głębi teksty. Tak jak w
piosenkach Nirvany mowa w nich o sprawach ważnych, często intymnych. W większości
cie są to rzeczy o optymistycznej wymowie. Pod tym względem Cobain i Vedder
mają ze sobą wiele wspólnego. Dorównać im może jedynie Layne Staley z
Alice In Chains. Myślę, że to właśnie warstwa literacka utworów, ubrana
przez wokalistę Pearl Jam w pełne ekspresji i emocji linie melodyczne, jest głównym
motorem sukcesu grupy. Co ciekawe, podobno Vedder nie jest z tego powodu szczęśliwy:
Czy to nie dziwaczne? Człowiek pisze o takich sprawach, o całym tym gównie i
nagle się okazuje, że inni traktują to jak wyrocznię!
Trudno być "głosem pokolenia"? To bardzo interesujące, zważywszy świadomość
członków grupy o rozmiarach "pearljammanii". Szczerze mówiąc trochę
mnie wkurza takie gadanie. Za słowa trzeba być odpowiedzialnym do końca. Nie
można milionom małolatów (bo to oni głównie kupują płyty) powiedzieć: życie
nie ma sensu, po czym zaznaczyć, że jest to twoje własne zdanie. Ciekaw
jestem, czy gdyby Kurt Cobain wiedział, że longplay Nevermind sprzeda się w
ilości 10 milionów egzemplarzy, odważyłby się go nagrać. Zresztą nieważne.
Grunt, że płyty Pearl Jam sprzedają się równie dobrze. Jest w tym jakaś magia.
Wspomniany na początku fenomen popularności. Ciekaw jestem, co myślą o tym Vedder i
reszta? Jak długo można być prawdziwym? Przypuszczam, że takie rozterki nie
są obce członkom Pearl Jam.
Vitalogy
– ich najnowsza płyta jest tego dowodem. Jest inna. Mnie na niej oczywistych
dźwięków. Więcej natomiast niekomercyjnych (chociaż kto wie?) rozwiązań
melodycznych i harmonicznych. W dotychczasowej dyskografii jest to moim zdaniem
zdecydowanie najciekawsza propozycja kwintetu. Jaka będzie następna? Jestem
bardzo ciekaw. Może kiedyś przekonam się do Pearl Jam. Może już niedługo.
ARTUR ŁOBANOWSKI