Ilu muzyków Pearl Jam potrzeba do wymiany żarówki? Ani jednego, bo Pearl Jam nigdy niczego nie zmienia! Podobno ten dowcip chętnie opowiada wokalista zespołu Eddie Vedder, co nieźle oddaje dystans, z jakim grupa podchodzi do swojego statusu.
Pearl Jam wykonał gigantyczną pracę, aby ten status osiągnąć. To jeden z największych zespołów rocka w historii, legenda grunge'u, a jednocześnie działa niemal zupełnie poza światowym rynkiem. Nie tylko nie respektuje reguł rządzących show-biznesem, ale wręcz - nawet za cenę porażki - tym regułom wypowiada wojnę.
Pearl Jam nie akceptuje też chyba czegoś jeszcze - przemiany, jaka zaszła w samej muzyce rockowej. Gdy kilkanaście lat temu zdobywali popularność na fali grunge'owej mody, gitarowy rock wciąż był medium, które niosło ze sobą ważne treści. Dzisiaj - choć zespoły gitarowe znów są w modzie, a niektóre z młodych gwiazd nagrywają naprawdę ekscytujące płyty - częściej bywa już tylko estetyczną wprawką i grą z formą. A Pearl Jam każdą kolejną płytą stara się powiedzieć coś ważnego.
Nie zawsze było to takie oczywiste. Na początku lat 90. łatwo było o opinie, że to właśnie Pearl Jam jest symbolem komercjalizacji muzyki grunge'owej. Podsycał je gigantyczny sukces debiutanckiego albumu "Ten" (wydany w 1991 r. utrzymywał się na liście "Billboardu" ponad dwa lata, rozchodząc się w samych Stanach w nakładzie ponad 12 mln egzemplarzy).
Ale nie tylko o zarobione miliony chodziło. Grunge był późnym wnukiem punkowej rewolty. Był nim także jako zjawisko socjologiczne - sukces muzyki grunge'owej to też sukces kultury niezależnej z jej całym etosem i ideologią - od etyki "zrób to sam" przez niechęć do wielkich korporacji aż po wspieranie ruchów feministycznych czy ekologicznych.
Pearl Jam nie pasował do tego obrazka. Za gładko wszedł w świat wielkich mediów (wideo "Jeremy" zdobyło cztery nagrody MTV), za łatwo stał się gwiazdą, utwory z debiutu miały zbyt "wypolerowane" brzmienie.
Pearl Jam wiele zawdzięczał grunge'owi, ale odszedł najdalej jak to możliwe od punkowych korzeni gatunku. Co bardziej złośliwi we wpadających w ucho piosenkach - "Alive" czy "Black" - doszukiwali się raczej odwołań do stadionowego rocka lat 70. Media kreowały nawet dychotomię: z jednej strony autentyczna, punkowa Nirvana i prawdziwy symbol pokolenia Kurt Cobain, z drugiej przyjazny dla stacji radiowych Pearl Jam.
Trudno o większą bzdurę. Ale by stało się to jasne, musiało minąć kilka lat. Chociaż zespół miał wszystko, aby stać się megagwiazdą światowego rocka (właściwie przez chwilę nią był), obrał zupełnie inny kurs i - jak napisał swego czasu magazyn "Rolling Stone" - resztę ubiegłej dekady poświęcił na konsekwentne niszczenie własnej popularności. Już wydana w 1993 r. druga płyta "Vs." przyniosła zwrot - zawierała muzykę znacznie surowszą, agresywniejszą, słowem: trudniejszą. Podobnie było w pobocznych projektach - dziś każdy z członków PJ ma na koncie solowe dokonania. Wszyscy razem nagrali też płytę "Mirror Ball" wspólnie z legendą amerykańskiego rocka Neilem Youngiem.
Najważniejsza zmiana zaszła jednak poza muzyką. Pearl Jam niespodziewanie odmówił uczestnictwa w promocyjnej karuzeli. Postanowił udzielać mniejszej liczby wywiadów, przestał dbać o grunge'owy image, a przede wszystkim zrezygnował z singli i wideoklipów - naczelnego środka promocji epoki MTV. Dziś, gdy zespoły bez kontraktów potrafią za pośrednictwem internetu zdobyć setki tysięcy fanów, nie robi to wrażenia. Jednak w pierwszej połowie lat 90. Pearl Jam skazywał się w ten sposób dobrowolnie na medialny niebyt.
Zamiast tego zespół stawiał na większe formy, jak na przykład zrealizowany w 1998 r. dokument "Single Video Theory" pokazujący pracę nad albumem "Yield". Do klipów muzycy wracali sporadycznie, a i wtedy unikali pokazywania się w nich osobiście i dbali, aby powstało dzieło oryginalne. Przykładem animowany film ilustrujący "Do The Evolution". Co ciekawe, zespół przywiązany jest za to do innych tradycyjnych form promocji - domagał się od wytwórni, aby jego albumy ukazywały się też na winylu i na kasetach.
W 1994 r. grupa zdecydowała się na najbardziej ryzykowny ruch w karierze. Wypowiedziała wojnę amerykańskiemu monopoliście na rynku dystrybucji biletów - firmie Ticketmaster. Uznała, że dystrybutor zawyża marże, przez co okrada fanów. Sprawa otarła się o amerykański Kongres - muzycy zeznawali przed specjalną komisją. Odwołali trasę koncertową, później starali się organizować występy na własną rękę. Zrezygnowali po czterech latach, gdy okazało się, że bez Ticketmaster fani często nie mają w ogóle szans na nabycie biletów. A że Pearl Jam wyjątkowo zależy na fanach, mieli okazję przekonać się także Polacy - gdy w 2000 r. okazało się, że chętnych na koncert w katowickim Spodku jest znacznie więcej niż biletów, muzycy szybko zgodzili się na zagranie dodatkowego.
Dziennikarze ironizowali, że zespół zbyt późno połapał się, że tak naprawdę chce być drugim Fugazi - symbolem amerykańskiej sceny hardcore'owej, zespołem, który konsekwentnie odrzucał kompromisy z mediami komercyjnymi. Pearl Jam podąża jednak drogą innej legendy, reprezentującej też inną muzyczną epokę - Grateful Dead. Podobnie jak ten hippisowski zespół stawia na żywy kontakt z fanami. Kolejne płyty spotykają się z dobrym przyjęciem krytyków, ale to koncerty są tym, co decyduje o pozycji grupy. Pearl Jam wraca do tego, co jest kwintesencją rocka - jak Grateful Dead jest gotowe występować wszędzie tam, gdzie tylko są ludzie, którzy chcą przyjść na ich koncert. Wychodząc z założenia, że każde takie spotkanie jest wyjątkowe, sześć lat temu grupa wydała płyty z rejestracją wszystkich koncertów z trwającej wówczas trasy.
Paradoksalnie dziś to zespół bliższy grunge'owemu etosowi niż na początku kariery. W imię zasady "zrób to sam" zespół dba np. o oprawę graficzną swoich tras koncertowych czy płyt - basista Jeff Ament razem ze swoim bratem prowadzą firmę, która projektuje okładki płyt i plakaty nie tylko na potrzeby samego Pearl Jam.
Nie stracili pasji i determinacji w swojej grze, ale mimo deklarowanej niechęci do zmian to zupełnie inny zespół niż na początku kariery. Na wydanej w ubiegłym roku płycie zatytułowanej po prostu "Pearl Jam" nie boi się zaskakiwać - dawny lider grunge'owej rewolucji ociera się o stylistykę Boba Dylana czy Pink Floyd. Vedder śpiewa dziś o międzynarodowej polityce USA, ale i o prostych ludziach zagubionych w dzisiejszym świecie.
Przeszli zadziwiającą drogę - podczas gdy większość rockowych biografii to opowieści typu "od zera do wielkiej sławy", zespół Veddera poszedł pod prąd. Mógł być drugą Nirvaną - symbolem epoki, wiernym swojemu image'owi aż do autodestrukcji. Albo czymś na kształt Red Hot Chili Peppers - gwiazdą o alternatywnych korzeniach. A pozostał zespołem, który ciągle - może trochę naiwnie - wierzy, że muzyką można zmieniać świat. Jest w tej postawie coś z donkiszoterii. Ale czy taka donkiszoteria nie jest solą muzyki rockowej?
Przeszli drogę na opak: od światowej megagwiazdy do ikony niezależności. Za tydzień koncert amerykańskiej grupy Pearl Jam na Stadionie śląskim
Robert Sankowski