I


Witam serdecznie wszystkich gości strony www.pearljam.vis.pl. Czytacie to, ponieważ jestem jednym z bardzo nielicznych szczęśliwców na tym kontynencie, których spotkał zaszczyt dostania się na wyjątkowy koncert Pearl Jam w Astorii w Londynie 20.04.2006. Dzięki uprzejmości Michała "Miśka" mogę się z wami podzielić swoimi przeżyciami, związanymi z tym niesamowitym wieczorem. To nie jest recenzja, czy tez relacja z koncertu. Jest to bardziej opowiadanie o tym jak spełniło się marzenie pewnego chłopaka, który zobaczył swój ukochany zespół w najwspanialszej sali jaką mógł sobie wymarzyć.
Ten tekst jest skierowany przede wszystkim do prawdziwych fanów PJ, którzy dobrze znają historię, dyskografię i co najważniejsze przesłanie dla ludzi, płynące z ich muzyki, ale i Ci "mniejsi" fani myślę, że też znajdą tu wiele wartościowych rzeczy. Co bardziej leniwi mogą opuścić wstęp, czyli moją historię zdobywania biletu i przejść od razu do opisu koncertu, ale uzgodniliśmy z Miśkiem, że każdy fan przeczyta całość, bo tacy już wspaniali są ludzi kochający PJ o czym też się tego pamiętnego dnia przekonałem. Pozostaje mi tylko życzyć wam miłej lektury. Gwarantuję, że nie będzie nudno.

Nazywam się Piotr Michalski, znany na tej stronie jako Pitjunior. Mieszkam w Londynie od około pół roku. Pracuję w pralni i zarabiam 700 funtów na miesiąc. Od ponad sześciu lat jestem zafascynowany wszystkim co wiąże się z Pearl Jam, a ich muzykę uwielbiam od zawsze, ale dopiero od niedawna z czystym sumieniem mogę stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie, że jestem Wielkim Fanem Pearl Jam!

O występie Pearl Jam w Londynie dowiedziałem się na dwa tygodnie przed samym koncertem i niestety było już za późno, bo wszędzie było to samo SOLD OUT. Przez następne parę dni szukałem w Internecie biletów na ten koncert na wszystkich możliwych stronach, lecz dalej nic. Znalazłem jedynie ofertę zakupu wejściówek za 300 funtów. Oczywiście to wielka kasa, ale gdybym tylko miał tyle na koncie kupiłbym ten bilet już wtedy, lecz nie miałem. Nie poddałem się jednak i powiedziałem sobie, że zrobię wszystko ale będę w Astorii tego czwartku i zobaczę mój ukochany zespół na żywo.

Naszedł 20.04. - dzień koncertu Pearl Jam. Zwolniłem się wcześniej z pracy tak, aby być na miejscu o 15.30 czyli na 3 godziny przed rozpoczęciem wpuszczania ludzi na sale. W kieszeni przypadkiem mam aż 145 funtów (a miałem mieć tylko 80) oraz zrobiony przeze mnie fałszywy identyfikator ekipy technicznej PJ, jako moja ostatnia nadzieja dostania się na ten koncert gdyby nie udało mi się kupić biletu. Wychodzę ze stacji metra, a serce o mało nie wyskoczy mi przez gardło. Bałem się jak chłopak, który idzie na pierwszą randkę z dziewczyną, za która szaleje już od paru lat. W pierwszej kolejności chciałem spróbować kupić bilet od koników za w miarę rozsądne pieniądze, lecz po tym co widziałem w Internecie, wiedziałem, że nie będzie łatwo wynegocjować dobrą cenę. Pierwsze co usłyszałem to 500 funtów za bilet!!! Nie musze chyba mówić, że prawie mnie to z butów wystrzeliło. Podłamany chodziłem dookoła hali i pytałem się wszystkich czy nie chcą sprzedać biletu, lecz nie natrafiłem na żadną przyswajalną ofertę. Oprócz mnie było tam mnóstwo ludzi, którzy przyjechali tu z nadzieją, ze uda się im dostać na ten koncert. Potworzyły się nawet małe "gangi" poszukiwaczy biletów na sprzedaż, ale wiedziałem, że jeśli mam cos znaleźć to musze chodzić sam i wierzyć, że to mnie spotka to szczęście. Minęła już ponad godzina a cena u koników zmalała jedynie do 300 funtów no co nie było stać nikogo kogo tam poznałem. Naprawdę traciłem nadzieje, kiedy nagle od tyłu Astorii podjechały dwa samochody. Odruchowo podbiegłem do nich razem z małą grupką ludzi. Po chwili z samochodu wyszli Stone, a za nim Matt i Eddie! Chłopaki weszli do środka, a Ed został na chwile aby przywitać się z nami i właśnie wtedy podałem rękę Eddiemu Vedderowi i usłyszałem od niego Do zobaczenia w środku. Byłem tak zaszokowany i podekscytowany, że nie potrafiłem nic powiedzieć oprócz Hello Eddzie. Teraz rozumiem co czuła Małgorzata Taklińska, gdy spotkała Eda, co w swojej książce opisuje jako nieprawdopodobne przeżycie (książkę serdecznie polecam). Ja czułem się tak samo. Od razu zadzwoniłem do Ojczulka do Polski na parę sekund żeby powiedzieć mu co przed chwila przeżyłem (bo mój Tata jak i cała najbliższa rodzina też uwielbia PJ). Prócz wyrazu podziwu Tatko zapytał się mnie czy już mam bilet i właśnie wtedy znów dotarła do mnie ten bolesny fakt. Jakie Do zobaczenia w środku jak ja dalej nie mam biletu. Jednak odzyskałem nadzieję i ruszyłem w dalsze zmagania z konikami. Minęło kolejne pół godziny, a szanse na dostanie się do Astorii zrobiły się naprawdę małe. Stałem z paroma chłopakami którzy byli w tej samej sytuacji co ja, czyli jedno wielkie bezbiletowie, aż tu nagle podchodzi do nas dobrze ubrany facet i mówi ze ma bilety po 150 funtów i żebyśmy poszli za nim. Choć nikogo z nas nie było na to stać ruszyliśmy za nim do pobliskiej kawiarni, w nadziei, że może się zlituje nad biednymi fanami PJ, lecz nic z tego. 150 funtów i ani centa mniej. Ktoś tam zapożyczył się u kolegów i wziął jeden bilet. Bez namysłu powyjmowałem całą kasę z kieszeni i portfela. Było tego 145 funtów i dąłem je temu człowiekowi z nadzieją, że i mi uda się od kogoś pożyczyć resztę, lecz on chyba nie dokładnie przeliczył i wreszcie po godzinach niepewności miałem w ręku bilet na Pearl Jam. Poczułem się jak bym dostał największy skarb świata! Szybko schowałem go do tylniej kieszeni i biegiem do ubikacji w McDonaldzie. Dopiero zamknięty w kabinie zacząłem sprawdzać czy aby nie jest fałszywy, ale nie był. Nie mogłem w to uwierzyć! Mam bilet na Pearl Jam! Została niecała godzina do otwarcia sali, wiec po napisaniu SMSa do rodzinki, że mam bilet, udałem się w kierunku Astorii, gdzie dowiedziałem się, że to właśnie ja kupiłem ostatni bilet jaki sprzedawali. Zawsze mówiłem, że jestem w czepku urodzony. Ludzi czekających na wejście do sali było już naprawdę bardzo dużo, ale nauczony wieloletnim doświadczeniem wkręcania się w kolejki i tym razem postanowiłem podczepić się pod jakąś grupę ludzi stojących blisko drzwi do sali. I tak po chwili stałem i rozmawiałem z dwoma chłopakami z Dublina o tym jak nieprawdopodobne szczęście spotka nas dzisiejszego wieczora. To był mój czwarty koncert w Astorii, i musze wam powiedzieć, że tego dnia było tam trzy razy więcej ochrony niż zwykle. Miedzy innymi dlatego zrezygnowałem z pomysłu wejścia jako członek ekipy technicznej zespołu z moim identyfikatorem. Zanim weszliśmy do środka jeszcze trzy razy sprawdzano nam bilety, czy aby to nie fałszywe czy też z lewej sprzedaży, która oczywiście jest zabroniona. Trochę stresu i po krzyku.
Jestem w środku jako jeden z pierwszych, więc bez namysłu poszedłem pod scenę. Nie mogłem uwierzyć, że stoję zaledwie 3 metry od mikrofonu Eda, a on sam stał przez moment z technicznymi w rogu sali, lecz nie zagrał nam "Dead Man", mimo delikatnych sugestii ze strony jeszcze zaledwie kilkunasto osobowej publiczności. Cały sprzęt stał już na scenie. Każdy miał po dwie kolumny pieców gitarowych (Eddie miał trzy, jeden duży i dwa małe :) ). Czysta podstawa, zero zbędnego szpanowania sprzętem jak to lubią robić zawodowe zespoły. No może poza gitarami, których mieli naprawdę dużo. Tak dużo, że dwóch technicznych stroiło je ponad godzinę. Żadnej scenografi ani nowych świateł po za tym co wisi w Astorii na stałe. Tylko muzyka i my. W Polsce, przez wiele lat razem z moim Tata, zajmowaliśmy się nagłaśnianiem koncertów, dlatego zawsze zwracam wielka uwagę na nagłośnienie i na sprzęt. To co najbardziej kocham w Astorii to właśnie nagłośnienie i ilość sprzętu jaką tam stawiają. Żeby wam to najlepiej wytłumaczyć ujmę to tak: Astoria to sala, do której podobno wchodzi 1600 ludzi (pisze podobno ponieważ myślę, ze wejdzie tam max 1100-1200 osób). Jest to naprawdę mały klub, za to sprzęt który tam stoi spokojnie wystarczyłby na nagłośnienie małego stadionu, czyli jak to mówią fachowcy "Masakra dźwiękowa"! Do tego dodając jeszcze kameralny klimat sali wychodzi nam najwspanialsze miejsce jakie można sobie wyobrazić na zobaczenie koncertu Pearl Jam.
Dołączają do mnie chłopaki z Dublina i oto przed nami jeszcze godzina stania, a potem... spełnią się marzenia. Przy barierkach poznaliśmy dwie dziewczyny. Jedna pochodzi z Hiszpanii, a druga z Włoch. Bardzo szybko złapaliśmy super kontakt, bo tacy są fani PJ. To zawsze są szczerzy, wartościowi i otwarci ludzie. Tego uczy nas Eddie i spółka. Zaczęliśmy rozmawiać, aby tylko szybciej zleciał nam czas oczekiwania. Dowiaduje się, że chłopaki stali w tej kolejce 6 godzin a ja zaledwie pół oraz tego, że z nas tu wszystkich udało mi się kupić najtańszy bilet i jako jedyny z nas, nabyłem go pod salą. Wiem, wiem szczęściarz ze mnie :) Gdy zaczęliśmy mówić o tym jak odbieramy muzykę PJ czy też ile dla nas znaczy, okazało się, że czujemy dokładnie to samo. Padały takie słowa jak Siła, Prawda, Szczerość, Wyjątkowość, czyli wszystko to, co według mnie i za pewne wszystkich prawdziwych fanów, w muzyce chłopaków z Seattle jest najwspanialsze. Niesamowite jak Pearl Jam jednoczy ludzi z całego świata. W naszym wypadku Irlandia, Włochy, Hiszpania, Polska. Wymieniliśmy się emailami i w napięciu oczekiwaliśmy początku koncertu. To była naprawdę długa godzina dla nas wszystkich. Wiecie jak to jest, gdy czeka się na coś bardzo długo i te ostatnie chwile trwają jak wieczność. Zwróciłem uwagę na to jak zróżnicowana publiczność zjawiła się na tym koncercie. Byli tam ludzie wszystkich kolorów i w bardzo rożnym wieku. Nawet z nami pod scena stała kobieta, która spokojnie miała nie mniej niż 40 lat. Zwróciłem także uwagę na muzykę jaką puszczali nam "na rozgrzewkę" ponieważ była naprawdę nietypowa, ale PJ znany jest z tego, że wszystko robią na przekór kanonom. Leciało sporo starego czarnego bluesa (który uwielbiam), dużo klasycznego rocka i punku. Wszystko było wypadkowe. Na parę minut przed rozpoczęciem, po sprawdzeniu reszty sprzętu, facet z obsługi rozniósł wszystkim członkom zespołu wody w butelkach, a Eddowi, zamiast wina, postawił kubek z herbata i czajnik elektryczny pełen wody, na co oczywiście cała sala wybuchła sympatycznym śmiechem. No coś lata robią swoje. Jest 19.55, gdy uspokoiłem się na chwilę i odwróciłem za siebie. Zobaczyłem 1200 ludzi, którzy tak jak ja znaleźli się na tym wyjątkowym koncercie, na który czekałem 6 lat. Poczułem się naprawdę wyjątkowo. Wybija 20.00, gasną światła, tłum szaleje, zaczyna się...

Pearl Jam wchodzi na scenę (oczywiście Ed z hiszpańskim winem w ręku, czego dowiedziałem się od tej dziewczyny z Hiszpanii) i po kilku chwilach zaczynają grać "World Wide Suicie". To było dla mnie spore zaskoczenie, ponieważ PJ prawie zawsze rozpoczyna koncerty od wolnych, nastrojowych numerów, ale nie tego wieczora. Zaczęli ostro i agresywnie. Momentalnie pod scena zrobiło się tak ciasno, że nie było szans włożyć ręki do kieszeni spodni. Bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie to jak Ci Panowie, już przecież po 40stce, dobrze wyglądają. Zwłaszcza Mike McCready, który jak pamiętacie od zawsze miał problemy ze zdrowiem, a przez ostatnie parę lat chodził z niemałym brzuszkiem. Teraz wygląda rewelacyjnie. Nie dość, ze szczuplutki, to jeszcze szalejący na scenie jak dzieciak, który dopiero co wyszedł z garażu i pozwolono mu zagrać pierwszy koncert. Eddie wyszedł w swojej starej zielonej kurtce, która wyglądała jakby przeżyła ze 20 lumpeksów, czyli dziurawa, przetarta. Pod tym brązowa koszula z krótkim rękawkiem i podkoszulek z punkową aplikacją. Jednym słowem wyglądał zajebiście jak i cała reszta chłopaków. Naprawdę miałem wrażenie, że oglądam PJ taki jaki był 15 lat temu. "World Wide Suicie" wyszedł genialnie. To naprawdę rewelacyjny utwór. To był jedyny numer z nowej płyty, który wszyscy odśpiewali razem z Eddem. Następnie, dalej bez słowa powitania zagrali "Life Wasted", czyli także nowy stuff. Dotarło do mnie, że to będzie naprawdę wyjątkowy koncert, nie tylko ze względu na to, że jest to pierwszy ich występ w Europie od sześciu lat, ale także dlatego, że to pierwsze show na którym grali piosenki z nowego albumu. Publiczność nie śpiewała już z wiadomych powodów, bo chyba nikt tego wcześniej nie słyszał. Po tym numerze Ed przywitał się ze wszystkimi. Podziękował nam także, ze przyszliśmy dziś na ich koncert i za to, że czekaliśmy tak długo zanim przyjadą do Europy. Już po drugim numerze cały zespół był ociekający potem, więc porozbierali się do podkoszulków i zaczęli grać kolejny utwór z "Pearl Jam". Był to "Severed Hand". Tę piosenkę podobnie jak "World Wide Suicide" można było ściągnąć z Internetu na parę tygodni przed koncertem, więc oczywiście znów zdecydowana większość zgromadzonych fanów towarzyszyła wokalnie Eddiemu. Ja osobiście postanowiłem nie ściągać żadnych nowych piosenek i poczekać do 2 maja. Jedynie pierwszy singiel z nowej płyty znałem z londyńskiego radia. W sumie Pearl Jam zagrali na początek pięć numerów z najnowszego albumu w tym także "Unemployable" i "Gone". Widać było, że chłopakom naprawdę dobrze się gra te piosenki i że sprawia im to wielka radość. Bardzo dużo chórków w nowych utworach robił Matt Cameron, co nie przeszkadzało mu wcale w wirtuozyjnym graniu na swojej perkusji (nie wiem czy kogoś to obchodzi, ale Matt po raz pierwszy zmienił zestaw perkusyjny z PEARL na YAMAHA). Uwielbiam patrzeć jak ten koleś gra! Za to Stone i Jeff w skupieniu, czasem jedynie uśmiechając się lub zamykając oczy (zwłaszcza Jeff) po prostu grali swoje. Ogólnie musze przyznać, że nowy materiał zaprezentował się rewelacyjnie i tak samo dobrze został odebrany przez publiczność. Piosenki były agresywne, ale jednocześnie bardzo mądre i zmuszające do refleksji. Pewnie wielu z was podziela moje odczucia, że właśnie takiego Pearl Jam nam brakowało.
Nastała chwila przerwy na dłuższe oklaski i po słowach a teraz cos starego z głośników popłynęły pierwsze dźwięki "Even Flow". Zabawa zaczęła się na całego. Dopiero teraz publiczność naprawdę oszalała z radości. W przeciwieństwie do zespołu, który wyraźnie się uspokoił. Czego nie było czuć w muzyce, ale było widać na scenie. Rozumiem ich. Piętnaście lat wciąż grają te same piosenki. Każdemu się może znudzić. Za to na pewno nie znudziło się słuchaczom, bo nikt z nas ani przez moment nie przestał skakać i śpiewać. McCready nie zwolnił ani na chwile. Był w ciągłym ruchu. Zaraz po tym poleciał "Sad". Bardzo lubię ten numer, który pochodzi z odrzutów "Binaural". Na "Lost Dogs" brzmi on jak dla mnie trochę za grzecznie, ale za to na koncercie zabrzmiał naprawdę agresywnie i słuchało się go z ciarkami na rękach. Po "Sad" przyszedł monet na chwile odpoczynku i zwolnienie tępa. Chłopaki zagrali przepiękny i poruszający "I Am Mine" z rewelacyjną solówką Mike"a na koniec. Ten facet naprawdę genialnie umie obchodzić się z gitara. Do tego bardzo często w czasie grania partii solowych zamyka oczy i podnosi głowę ku górze, tak jak by chciał pokazać nam, że w tym wyjątkowym momencie dla niego na tym świecie istnieje tylko on i jego instrument. Muzyka płynie z jego serca przez gitarę prosto do nas. Za to go uwielbiamy. Niesamowite uczucie, niesamowity widok! Przyszła kolej na "Insignificance", w czasie którego wszyscy członkowie PJ udowodnili, że naprawdę potrafią robić genialne chórki. Obecnie w zespole śpiewa każdy za wyjątkiem Mike"a, co naprawdę robi piorunujące wrażenie na koncercie. Osobiście uważam, że to świadczy o klasie zespołu, jeżeli wszyscy są rozśpiewani. Bardzo mało jest takich bandów na dzisiejszym rynku muzycznym. Mocne słowa refrenu, płynęły z ust 1200 ludzi, wypełniając salę jednym wielkim śpiewem. Osobiście bardzo lubię "Binaural". Jak sam McCready mówił, że jest to najsmutniejsza i najbardziej osobista płyta Pearl Jam jaką wydali. Trzeba naprawdę bardzo się osłuchać z tym albumem, żeby móc go zrozumieć, ale na żywo te numery mają o wiele bardziej wyrazisty przekaz. Zwłaszcza, gdy patrzy się na Eda, na jego skupienie i przeżywanie każdego słowa, które przechodzi mu przez gardło. Kolejna piosenka wieczoru także pochodzi z "Pearl Jam". Jest to "Army Reserve". Utwór nawiązujący do wojny w Iraku a raczej do jej członków w osobie amerykańskich żołnierzy. I znów na scenie można było zobaczyć jak wielka radość sprawia ekipie PJ granie nowych numerów. Wyglądało to jak by każdy z nich dostał strzykawkę z adrenaliną w d..ę. Mike dalej nie oszczędzał się ani przez moment, podobnie jak Matt, ale i po reszcie można było poznać, że wielką radość daje im nowy repertuar. Aplauz publiczności po tej piosence jednak nie był tak spontaniczny i mocny jak przy reszcie koncertu. Myślę jednaj, iż wynikało to z większego wsłuchiwania się w utwór niż wczuwania. Dalej jestem zdania, że nowy repertuar zaprezentował się super. Teraz przyszedł czas na wolny i nastrojowy fragment koncertu. Zaczęło się od "Present Tense", w którym to Mike, na swojej pięknej gitarze z nalepkami florystycznymi, przygrywał śpiewającemu Eddowi. To jest naprawdę przepiękny utwór, który przeradza się w gitarowe szaleństwo wszystkich członków zespołu (oczywiście oprócz Matta). W tym czasie dotarła do mnie bardzo przyjemne osobiste odkrycie. Stojąc zaledwie niecały metr od barierek i do tego jeszcze po środku sali zawsze na koncertach rockowych głośniej i wyraźniej słychać instrumenty prosto ze sceny, niż z głośników po bokach. Brzmienie zespołu jest dużo bardziej surowe i naturalne, ponieważ nie słychać wyników pracy akustyka. Gitary słychać było prosto z pieców, bas Ametta z jego kolumn był tak silny ze czułem jak odbija mi się od piersi, podobnie było z perkusja, jedynie wokal szedł tylko głośników głównych. Dodając do tego jeszcze niewielkie wymiary sali i samej sceny, miałem wrażenie jakbym był bardziej na próbie zespołu niż na koncercie. To było wspaniale, bo czułem się jakby to Pearl Jam grał specjalnie dla mnie. Tak jak bym był uczestnikiem próby zespołu. Sam miałem niegdyś zespół i uwielbiałem klimat, który się miedzy nami tworzył w czasie prób. Bardzo intymne przeżycie. To uczucie spotęgował jeszcze bardziej następny utwór. Publiczność oszalała, gdy Eddi już sam zaczął grać "Better Man". Sala zaczęła drżeć od krzyków euforii. Nie trwało to długo, bo oczywiście trzeba było odśpiewać cały wolny początek za Eda. To już chyba normalne na każdym koncercie na, którym grają tę piosenkę. Eddie dołącza w momencie przyspieszenia tempa i dalej już ciągnie razem z nami. W tym samym czasie Stone"owi pęka struna w gitarze akustycznej, ale nawet w czasie, gdy zmieniał instrument, nie odczułem żadnej zmiany w brzmieniu zespołu. Takie są zalety trzech gitarzystów w Pearl Jam. "Better Man" kończy niesamowita solówka Mike"a, oczywiście z zamkniętymi oczami i głową skierowana w gore. Ten Pan to naprawdę rewelacyjny gitarzysta. Trochę bolało mnie to, że Gossard przez cały koncert nie zagrał ani jednej solówki, oczywiście nie z powodu, że nie potrafi. Stone już po prostu taki jest i za to go uwielbiamy, za jego skromność, pokorę i przede wszystkim niesamowity talent kompozytorski. Ja zresztą do dziś nie mogę uwierzyć, ze Ed napisał "Better Man" w wieku kilkunastu lat. Co tu dużo mówić. Ci panowie są po prostu genialni w tym co robią.
Następny utwór poprzedza dłuższa zapowiedź, iż będzie on także pochodził z nowego albumu, oraz że tekst jest o Bogu. Piosenka nazywa się "Marker In The Sand". Swoją uwagę skupiłem na wsłuchaniu się w słowa tej piosenki, które pełne są ironii i specyficznego, ostrego poczucia humoru, typowego dla twórczości Veddera. I znów publiczność jak i zespól reagowali tak samo jak to w przypadku reszty nowych piosenek zaprezentowanych tego wieczora. Kolejny numer i kolejna krótka zapowiedź: Ta piosenka tez jest o Bogu i w tym momencie Stone rozpoczyna "Do The Evolution". Wszyscy zaczęliśmy skakać w rytm perkusji no i tradycyjnie śpiewać razem z zespołem słowa Alleluja . Utwór wypad tak jak powinien, czyli agresywnie, mocno i szybko, wręcz bym powiedział, że niemal punkowo. Po wysłuchaniu tej piosenki stwierdziłem, że mogę już z czystym sumieniem powiedzieć, iż Ed jest w rewelacyjnej formie wokalnej. Jego "tytanowe" gardło ani przez chwile nie odmówiło posłuszeństwa. Nie wykryłem także żadnego rażącego fałszu w jego śpiewaniu, a ponieważ sam śpiewałem w zespole, zwracam na to zawsze bardzo dużą uwagę. Z "Do The Evolution" Pearl Jam niemal płynnie przeszli w "Why Go". Właśnie w tej chwili, gdy pisze ten tekst w domu, na moim odtwarzaczu poleciał właśnie "Why Go" (lubię takie zbiegi okoliczności). Wykonanie tej piosenki było dla mnie największym zaskoczeniem tamtego wieczora, ponieważ w życiu bym nie pomyślał, że może ona zabrzmieć tak niesamowicie ostro. "Ten" nie jest wcale dobrze wyprodukowaną płyta. "Vs" choć wydany nie wiele ponad rok później, brzmi o wiele lepiej. Dziś słuchając pierwszego krążka PJ ciężko jest powiedzieć żeby jakiś utwór brzmiał tam naprawdę mocno (no może poza "Once"), a gdy puścimy "Go" czy "Animal" no to sprawa wygląda, a raczej brzmi zupełnie inaczej. "Why Go" znam doskonale i nigdy nie był to dal mnie jakiś rockowy killer, ale na koncercie brzmi po prostu masakratorsko! Widziałem Metallice dwa razy i bez najmniejszych wątpliwości powiem wam, że nawet oni nie powstydzili by się tego utworu. Wiem, wiem myślicie, ze przesadzam ale tak nie jest. Ta piosenka z "Ten" to była prawdziwa "rzeź niewiniątek" a super szybkie solo Mike"a na koniec to mnie niemal z butów wystrzeliło. Ten facet to rasowy wymiatacz. Genialne wykonanie genialnej piosenki. Ku mojemu zdziwieniu po naprawdę długim i szalonym popisie McCready"ego, chłopaki ściągają gitary i schodzą ze sceny. Odruchowo krzyknąłem Chyba sobie żartujecie, ale po spojrzeniu na zegarek jednak wybaczyłem im to. Te 90 minut minęły naprawdę szybko, jak to zwykle bywa gdy człowiek dobrze się bawi. Techniczni po paru minutach od zejścia zespołu, roznieśli po scenie kartki z lista bisów. Ucieszyłem się, bo było tego niemało, ale nie chciałem sobie psuć niespodzianki, więc nie przyglądałem się tytułom. Owacje nie ucichły ani przez chwilę od ich zejścia ze sceny do powrotu na nią. W międzyczasie zastanawiałem się czy nie wycofać się do tyłu, żeby obejrzeć resztę koncertu z innej perspektywy i posłuchać jak spisał się pan akustyk, lecz po samej próbie odwrócenia się stwierdziłem, ze to nie ma sensu. Pearl Jam wraca na scenę (Eddie z papierosem w ustach) po dosłownie paru minutach w takim samym stanie jak, gdy z niej schodzili, czyli totalnie mokrzy (nie zmienili ubrań) i uśmiechnięci. Ludzie zaczęli wykrzykiwać tytuły utworów, które chcieliby usłyszeć. Padały takie tytuły jak "Black", "Reaviewmirror", czy "Nothingman". Oczywiście wspaniale było by usłyszeć te piosenki na żywo, ale oni już wiedzieli co chcą zagrać na bis, więc odruchowo krzyknąłem Zagrajcie co chcecie na co Eddie, nie patrząc na mnie, delikatnie się uśmiechnął. I ja tez się uśmiechnąłem, bo wiedziałem, że mnie usłyszał. Pierwszy bis został zapowiedziany jako jedna z piosenek nagranych przez PJ do filmu, po czym Ed zaczął grać spokojny "Man of the Hour". To była pierwsza i ostatnia szansa na przeciśniecie ręki do kieszeni spodni po komórkę żeby zrobić parę zdjęć. Nie miałem aparatu z prostej przyczyny, nie wiedziałem czy wejdę na ten koncert, ale za to wreszcie mam zdjęcia PJ na tapecie telefonu. To też sprawia mi wielka radość. Oczywiście nie może się to równać z usłyszeniem wspaniałego "Given To Fly" na koncercie, co właśnie miało miejsce po "Man of the Hour". Uwielbiam tę piosenkę! Jest pełna euforii i radości i właśnie te uczucia PJ przekazał nam w czasie jej grania. Ludzie koło mnie o mało nie wyskoczyli z siebie, a ja osobiście czułem jak ta muzyka wpływa mi przez ucho prosto do serca zanosząc tam radość, nadzieje i wiarę w cały świat. Nie bawię się w poetę, po prostu opisuje wam co czułem. Jestem przekonany, że wielu z was doskonale mnie rozumie. Mój Tata bardzo fajnie określił koncerty Santany, że słuchając i patrząc jak on gra człowiek czuje się jak by rzucano w niego strzykawkami z życiodajna siłą. No to powiem wam, że takich strzykawek w czasie samego "Given To Fly" przyjąłem tyle, że starczy mi jeszcze na parę miesięcy. Ed zaczyna grać kolejną piosenkę, ale początek zagrał tak wolno, że nikt go nie rozpoznał, oprócz mojej nowej koleżanki z Włoch, która krzyknęła "Porch"! Po chwili zaczęła się prawdziwa jazda. Cała sala znów zaczęła skakać i krzyczeć z nadmiaru emocji wywołanych muzyką. "Porch" wypadł jak to "Porch", czyli ostro, dynamicznie i bardzo żywiołowo, a uwieńczeniem tego utworu była genialna improwizacja zespołu zakończona nieprawdopodobną solówka McCready"ego, jak to maja zwyczaj robić na koniec setów. W czasie popisu Mike"a, Ed nalał trochę swojego wina do papierowego kubka i puścił w publikę. Bardzo miły akcent, lecz niestety kubek nie dotarł do mnie. Trudno i tak nie piję czerwonego wina. Utwór dobiegł końca i znów ściągają gitary, i znów się żegnają z nami i znów publiczność nie dała za wygraną i zmusiła oklaskami Pearl Jam do zagrania jeszcze paru piosenek. Postanowiłem już za wszelką cenę, wycofać się na tyły sali, ponieważ była to ostatnia okazja, żeby choć fragment koncertu obejrzeć bez ocierania się o przemoczonych fanów. Pożegnałem się z moimi wielonarodowościowym towarzystwem i tym razem już bez większych problemów, dotarłem tuż przed stanowisko akustyka. Jest to zawsze na koncertach najlepsze miejsce do oglądania koncertów, ponieważ akustyk zawsze musi najlepiej widzieć i słyszeć z całej sali. Drugi bis rozpoczęli od kolejnego utworu z najnowszego albumu, mianowicie "Comatose". To był chyba najzabawniejszy fragment koncertu, ponieważ, gdy zaczęli grać ten numer, kompletnie się pogubili i wyszedł z tego jeden wielki jazgot. Po chwili wszyscy przerwali i jednocześnie spojrzeli w kierunku McCready"ego, uśmiechając się przy tym. Mike od razu podszedł do mikrofonu Eda i powiedział Sorry! Gramy te piosenkę po raz pierwszy na koncercie. Teraz już na pewno będę pamiętał, ze to JA zaczynam w tym utworze. Publiczność wybuchła sympatycznym śmiechem i po krótkim aplauzie chłopaki znów zabrali się do grania "Comatose", tym razem bez żadnych wpadek. To był ostatni numer z "Pearl Jam" jaki zaprezentowali tego wieczora, ale czułem, że to nie będzie jeszcze koniec koncertu, chociaż po Pearl Jam to można się wszystkiego spodziewać. Następny utwór był dla mnie kolejnym wielkim zaskoczeniem wieczoru. Bo o to zespól zaprezentował nam "Leavin' Here". Wiele razy zastanawiałem się jakie utwory umieściłbym z swojej wymarzonej set liście koncertu Pearl Jam, lecz nie wiedząc czemu nigdy nie pomyślałem o "Leavin' Here". Jest to genialny utwór do grania na koncertach. Bardzo skoczny, szybki, melodyjny, a do tego każdy może się w nim wyśpiewać, a raczej wykrzyczeć do woli nawet nie znając tekstu. To był jeden z najlepszych fragmentów koncertu. Ludzie naprawdę odlecieli przy tej piosence. Za pewne również dlatego, że Anglicy niesamowicie kochają The Who (myślę, ze nawet bardziej niż Rolling Stones). Wspaniale wykonanie chłopaków z Seattle, tego utworu, i po raz kolejny można było się przekonać o doskonałej formie wokalnej Edka. Kończąc "Leavin' Here", jeszcze w trakcie burzy oklasków, bez słowa padły pierwsze dźwięki (oczywiście zagrane przez Mika) "Yellow Ledbetter" na co fani zareagowali jeszcze większymi brawami. Mi zrobiło się smutno, bo myślałem, ze to już będzie ostatnia piosenka wieczoru, lecz przemogłem to uczucie i razem z otaczającą mnie ekipą zaczęliśmy tańczyć w rytm muzyki. Większość moich kolegów gitarzystów uwielbia ten utwór, bo według nich "Yellow Ledbetter" to wspaniała okazja do absolutnego "wyszalenia się" na sześciostrunowym instrumencie. Dla mnie to po prostu przepiękna i przesympatyczna piosenka, lecz nie zmienia to faktu, że McCready najprawdopodobniej myśli podobnie jak moi znajomi, ponieważ wspaniale popisuje się w tej piosence. Pamiętam też, że gdy Mike kończył już "Yellow Ledbetter", zagrał fragment Led Zeppelin, ale niestety tylko jeden riff. Brawa, brawa i jeszcze raz brawa. Ed zabiera wino i swój segregator z tekstami. Gitarzyści rzucają kostkami i Pearl Jam po ówczesnym przegnaniu się opuszcza scenę. Czułem się wspaniale. Myślałem sobie, że lepiej być nie mogło i że zagrali tyle wspaniałych piosenek, że nie ma się do czego przyczepić, lecz głęboko we mnie siedział pewien niedosyt. Czegoś mimo wszystko mi jeszcze brakowało. Niestety nic już nie mogłem zrobić, bo chłopaki już pewnie w garderobach się przebierają i rozmawiają o tym jak im się grało. Zacząłem się już rozglądać, którędy będę miał najbliżej do wyjścia, aż tu nagle dociera do mnie, ze spora cześć publiczności (zwłaszcza pod scena) nie poddaje się i chce brawami nakłonić zespól do kolejnego bisowania. Od momentu rzekomego końca koncertu minęło już parę minut, a tu ani nie zapalają się światła, ani nie gra żadna automatyczna muzyka. Pomyślałem sobie, że może to jednak nie koniec i dołączyłem do co raz to większego grona aplauzującej publiczności. Wiedziałem, że jeśli mieliby cokolwiek jeszcze zagrać, to musiałby to być "Alive". Choć PJ jest to jedyny zawodowy zespól, który każdy koncert gra kompletnie inny, to jednak można doszukać się pewnych schematów w ich koncertowym repertuarze. Dlatego wiedziałem, że jeśli cokolwiek jeszcze ma dziś zostać zagrane po "Yellow Ledbetter" to może to być tylko "Alive". I stało się! Pearl Jam wraca aby dopełnić dzieła. I co zaczynają grać? Oczywiście "Alive". Moja radość sięga zenitu. Cala sala śpiewa tak głośno, że ledwo było słychać wokal Eda, ale było go słychać :) Czułem się jakby zaraz miało mi serce wyskoczyć przez gardło, razem ze słowami I"m Alive. Na koniec już tradycyjnie wspaniałe solo Mike"a McCready, a Ed tak mocno kręcił mikrofonem na kablu, że chyba zrobił z niego sprężynę. Jest godzina 22.10, w której to show dobiegł końca. Ponad dwie godziny rzetelnego grania. Jeszcze tylko Matt rzucił w publiczność ostatnimi pałeczkami i cały Pearl Jam udał się na zasłużony odpoczynek. Teraz już nie czułem żadnego braku. Koncert dopelnil sie! Zapaliły się światła i wszyscy ludzie udali się w kierunku wyjścia. Nie rozmawiałem już z nikim. Stojąc w dziwach Astorii, głęboko odetchnąłem świeżym powietrzem i zamyśliłem się na chwilę. Może byłem jedynym Polakiem, który był na tym koncercie, a może nie. Kogo to obchodzi?! Uświadomiłem sobie jak wiele ważnych rzeczy wydarzyło się tego dnia. Od wielu lat miałem pewne marzenie, nigdy nie przestałem wierzyć, że się spełni, ale wiedziałem, ze marzenia nie spełniają się za darmo. Nie poddałem się, nie przestałem wierzyć i poświęciłem wiele, ale dokonałem tego! Zobaczyłem Pearl Jam w Astorii, podałem rękę Eddiemu Vedderowi. I powiem wam teraz jedno, warto mieć marzenia i o nie walczyć! Ja to wiem i mam nadzieję, że wy też się o tym przekonacie. I z tą cudowną satysfakcją w sercu udałem się na stację metra, wciąż śpiewając sobie pod nosem I'm Alive.

Możliwe, że po przeczytaniu mojej opowieści myślicie, że przesadzam, że koncert nie mógł być aż tak idealny. Długo zastanawiałem się do czego by się tu przyczepić, żeby to nie było takie cukierkowe. Troszkę raziło mnie to, że Mike i Stone co piosenkę zmieniali gitary. Bo kojarzy mi się to z takim gwiazdorstwem. Ale powiedzcie sami, czy nie jest to błacha bzdura? Choć takie właśnie rzeczy lubią opisywać recenzenci. Pewnie czują się wtedy tacy mądrzy, oryginalni i spostrzegawczy. Ja już nawet nie czytam recenzji koncertów Pearl Jam (od kiedy zobaczyłem, że w "TYLKO ROCK" "Live at Benarya Hall" dostał tylko dwie gwiazdki), co dopiero pisać. To był naprawdę niewiarygodnie wspaniały koncert i ja tam byłem, czuję się z tym wspaniale. Gdybyście byli ciekawi jakiś szczegółów piszcie, a ja z przyjemnością odpowiem: pitjunior@op.pl Fani Pearl Jam składam wam hołd!




II


Na początek chciałbym pogratulować ci świetnej roboty jaką robisz prowadząc tę stronę. Jestem z PJ od samego początku i zawsze brakowło mi takiej strony dla polskich fanów. Muzyka zespołu zawsze była mocno spleciona z moim życem. Czasami mam wrażenie, że są członkami mojej rodziny. Trudno jest opisać to uczucie. Ich muzyka i działalność zawsze odzwierciedlała sposób myślenia i działania mojego pokolenia ('76). Mialem szczęście widzieć ich koncerty w Polsce, ale to co zobaczyłem 20 kwietnia w Londynie przeszlo moje wszelkie oczekiwania. Data koncertu była idealna, tuż przed wydaniem nowej (GENIALNEJ) płyty. Zawsze uwielbiam ten ekscytujący moment, kiedy mogę m.in. dzieki tej stronie uslyszeć namiastke nowego materiału, przeczytać jakiś wywiad itp. Tym razem jednak MIAŁEM IśĆ NA KONCERT. O samym koncercie dowiedziałem się przypadkowo od koleżanki, więc na zdobycie biletu w normalny sposób było za późno. Podobno sporą część biletów wykupiły "konie". Szczerze nienawidze tych ludzi. To prawdziwe kanalie, które w dupie mają muzykę i próbują zarobić na szczerych uczuciach fanów (500 funtów za bilet!!!). Jednak przez cały dzień byłem pewien, że zobacze chlopaków ponownie. Szwendałem sie wokół sali w nadziei zdobycia biletu. W międzyczasie spotkałem zespół wchodzący na salę. Dowiedziałem się także, że została pewna liczba biletów w kasie. Postanowiłem więc dostać się do kasy tak szybko jak to możliwe po otwarciu bramek. A nie było to proste bo kolejka była długa. Spytałem kilku barwnych i sympatycznych Szkotów czy mogę z nimi poczekać. Zgodzili się, lecz gdy już wszedłem dwie osoby przede mną kupiły ostatnie bilety. Podjąłęm jednak decyzję, że skoro już stoję przy kasie to jedynie siłą mnie wyprowadzą bez biletu. I tu nagle jakaś kobieta podchodzi do kasy i oddaje dwa bilety. Nawet nie wzięła pieniędzy (ANIOŁ) i wyszła. Zamurowało mnie na chwilę, ale minute później byłem szczęśliwym posiadaczem biletu w słusznej cenie (29.90). Miałem ochote wyjść i nabluzgać koniom w twarz. Jakby cudów było mało to z biletem na balkon wszedłem na płytę. Wtedy zrozumiałem, że to PRZEZNACZENIE. O koncercie trudno pisać, bo był wyjątkowy i słowa raczej nie oddają tego co się działo. Był to bardzo eksluzywny koncert, około 1000 osób, głównie fanów bo spotkałem wielu członków TENCLUB przed i na koncercie. Między innymi dlatego atmosfera była niepowtarzalna. Nie było tam przypadkowych gapiów, jakich pełno na innych londyńskich koncertach. Oprócz tego na widowni byli np. Robert Plant i Ian Anderson, kórym Ed oddał cześć w pewnym momencie koncertu mówiąc o Bogu i wskazując na siedzących na balkonie muzyków. Generalnie koncert przywołał wspomnienia pierwszych koncertów w małych salkach z małą ilością fanów, z którymi muzycy utrzymóją kontakt przez cały czas trwania koncertu. To był prawdziwy powrót do korzeni. Naprawdę czułem się jak na zjeździe rodziny. I tak sobie myśle, że gdyby świat wyglądał jak koncerty PJ to pewnie nigdy nie popełniłby zbiorowego samobójstwa. Obcy ludzie stają się sobie braćmi i wspólnie czują muzykę. Ten poziom wrażliwości jest w stanie wywołać tylko taka grupa wrażliwców jak Mike, Stone, Ed, Jeff, Matt.

Po koncercie poszedłem z kumplem na piwko, a wracając postanowiłem przespacerować się wokół sali raz jeszcze i ku mojemu zaskoczeniu spotkałem muzyków wychodzących z sali. To było cudownym dopełnieniem tego magicznej nocy. Zamieniłem kilka słów z Jeffem i Mike'm. I naprawdę byłem pełen podziwu dla nich. Przy całej sławie pozostali zwykłymi kolesiami. Są wręcz troche zawstydzeni kontaktami z ludźmi (no może oprócz Eda). Nie odgradzają się od świata kordonem ochroniarzy. Jedynie Ed ma jednego, ale całkiem miłego. Po koncercie jak zwykle nie spałem całą noc słuchając PJ. A od 2.05 mój odtwarzacz nie widział innej płyty jak tylko "Pearl Jam". Tak już mam. Tym bardziej, że jest to jedna z wielkich płyt w ich dorobku. Następny przystanek Dublin w sierpniu. I znowu nie mam biletu, ale nie martwię się tym. Już nie. Do zobaczenia w Dublinie.

autor: Jakub Paderecki


Filmik z koncertu autorstwa autora recenzji.
Filmik 2.