Pewien czeski pisarz napisał kiedyś, że człowiek nie może być szczęśliwy, ponieważ życie ludzkie toczy się po linii prostej, a szczęście jest tylko pragnienie powtarzalności. Można się z tą opinią zgadzać lub nie, można polemizować, ale gdyby tak na chwilę przyjąć taki punkt widzenia i pociągnąć dalej ten temat, to można byłoby dojść do wniosku, że jednak mimo tej niewesołej rzeczywistości, zawsze na coś można czekać, zawsze można zacisnąć zęby, zebrać się w sobie i powiedzieć „ no dobra zobaczymy, co tym razem się przydarzy”. I kolejnego poranka zmusić się do otworzenia oczu. Tym bardziej jeśli w perspektywie ma się takie wydarzenie jak długo wyczekiwany nowy album Pearl Jam. Zbyt osobiste ? A czy ktoś, komu bliska jest ta muzyka, potrafi do tego zespołu podejść zupełnie obiektywnie ?
Pamiętam dokładnie, kiedy pierwszy raz doszły mnie słuchy nowej płycie Pearl Jam, chociaż wszystko wtedy zamykało się w słowach „może”, „prawdopodobnie”, a niektórzy nawet zaczęli przewidywać rychły koniec formacji. Po tragicznym w skutkach występie na festiwalu w Roskilde, w 2000 roku w Danii, nie wiadomo było jak dalej potoczą się losy zespołu, jedni mówili o rozpadzie grupy, inni o tym, że właśnie wtedy miały powstać pierwsze projekty nowych piosenek. Czy tak się faktycznie stało nie wiadomo, natomiast faktem jest, że wydarzenie to na pewno wstrząsnęło grupą, a chyba najbardziej samym Edem. Pamiętam ich koncert z amerykańskiej trasy, kiedy Eddi zarośnięty niczym ostatni drwal, wtoczył się na scenę z butelką wina, wypróżniając także w trakcie koncertu też kilka następnych… Pamiętam dokładnie czyste szaleństwo, które towarzyszyło wykonaniu zdrowo kilkunastominutowego „Rearviermirror”, łamiące się strofy „Crazy Mary” kiedy padały słowa : ”That what you fear the most, could met you half a way” czy też zakończenie tamtego koncertu niesamowitym, pełnym bólu „Indiference”…No jakiś czas potem doszła ponoć kolejna mało przyjemna sprawa, rozwód z żoną… No to chyba wystarczy tych tragicznych czynników, które mogły wpłynąć nie tylko na jego życie, ale również i na kształt nowych piosenek…O ile w tamtym okresie Vedder potrafił skupić się na pisaniu nowych numerów niż wysuszaniu następnych butelek…
W każdym razie od czasu wydania ostatniego studyjnego krążka grupy –„Binaural”, sporo w obozie Pearl Jam się wydarzyło. Dokładnie tydzień, po premierze albumu w maju 2000 roku, grupa wyruszyła europejską trasę promującą ten krążek. (Kto nie pamięta tych dwóch magicznych wieczorów w katowickim Spodku? Tych emocji i wzruszeń, kiedy obok nowych utworów można było usłyszeć i „Black” i „Alive” i wiele innych tak ważnych piosenek). Pasmo sukcesów zostało przerwane w czerwcu, kiedy to po festiwalu w Roskilde, dziewięcioro fanów grupy nie wróciło już nigdy do domu. Amerykańska część trasy rozpoczęła się znowu w sierpniu a zakończyła się dokładnie 6 listopada w rodzinnym Seattle. Był to jeden z najdłuższych występów grupy , trwał jedynie trzy godziny, a przez wielu postrzegany jest również jako jeden z najlepszych koncertów, jakie w ogóle dał Pearl Jam. Goossard krótko wypowiada się n a temat tamtego występu:
myślę, że jak dla mnie to była ogromna presja ,kiedy wracasz do domu i chcesz wypaść naprawdę dobrze ,bo jest tam twoja rodzina, twoi przyjaciele, przecież stamtąd pochodzimy. Sądzę, że osiągnęliśmy szczyt. To był fenomenalny koncert”.
Jeden z… bo równie rewelacyjny ponoć okazał się koncert ,który formacja dała w październiku w Las Vegas, z okazji dziesiątej rocznicy istnienia grupy. Ponoć wtedy Edi pozwolił sobie na sentymentalizm i opowiedział sławną historię o tym, jak to Jack Irons podrzucił mu taśmy z nagraniami niejakiego Stone’a Gossarda i Jeffa Amenta. Jednak prawdziwie wzruszający moment nadszedł, kiedy grupa wykonała utwór „ Crown Of Thorns” z repertuaru Mother Love Bone (pomyśleć tylko, że gdyby nie śmierć Andy’ego Woda, to nie wiadomo czy w ogóle usłyszelibyśmy o Pearl Jam ). Stone Gossard tak wspominał ten moment:
Kiedy zagraliśmy jeden z numerów Mother Love Bone- „ Crown Of Thorns” tłum zupełnie oszalał. Ed po prostu przyszedł z tyldo nas i powiedział, chcę zagrać ten numer. Tak więc nie był to ani mój pomysł ani inicjatywa Jeffa. To był taki jego pomysł na złożenie hołdu Andy Woodowi. Wiedział o naszych stosunkach z Andym, wie jakie to miało oddziaływanie w Seattle na wielu muzyków. Sądzę, że to był naprawdę piękny gest z jego strony.
Pod koniec 200- roku ukazała się również seria bootlegów dokumentująca każdy europejskich koncertów grupy. W sumie 25 podwójnych płyt koncertowych. Kto dziś decyduje się na taki krok? No i jeszcze jedna rzecz, pięć koncertów wylądowało na podsumowaniu płytowym Billboard Top 200, (nasz drugi koncert, londyński występ, koncerty włoskie : Nerona i Milan oraz sztuka z Hamburga). I jeszcze jedno wspomnienie z tamtego okresu. Pamiętam, że kiedy w Ameryce miały ukazać się europejskie bootlegi, panowała jedna wielka dezorientacja (sprzedawcy pukali się w czoło: „dziewczyno to nie jest tutaj legalne”, i na nic zdawały się tłumaczenia, że to tylko taki pomysł zespołu. Ale kiedy w końcu na sklepowych półkach pojawiły się szare kartoniki, to na co najmniej połowie z nich napisane było: Poland, Katowice, 16 VI. I co, serce rośnie…)
Na początku 2001 roku taki sam los spotkał amerykańskie koncerty grupy, z tym, że bootlegi te mogli zamówić tylko członkowie Ten Clubu. Siedem z tych płyt znowu znalazło się na Bilboard Top 200, i przy okazji padł mały rekord. Pearl Jam umieścił najwyższa liczbę albumów na tym podsumowaniu w tym samym czasie. Jeżeli jeszcze chodzi o historie wydawnicze, to w maju tego samego roku ukazało się pierwsze koncertowe DVD zespołu – „Touring Band 2000” na które złożyło się 28 piosenek z różnych miast północnoamerykańskiej trasy grupy. Dodatkowo zamieszczono tam 50 minutowy bonus, na który złożyły się m. in. Ujęcia z europejskiej trasy, klip do „Do The Evolution” i wcześniej nie wydane video do „Ocean’s”. Ponoć „Touring Band 2000” w pierwszym tygodniu zostało wykupione przez taką ilość fanów, że padł kolejny rekord, tym razem na najlepszą sprzedaż muzycznego DVD. Jednak w trakcie tego okresu, Pearl Jam nie gotował tylko we własnym dżemowym słoiku. W listopadzie 2000 roku Matt Cameron bębnił na solowej płycie muzyka Rush – Geddy’ego Lee, „My Favourite Headache”, a w tym samym czasie Vedder pojawił się jako gość specjalny na koncercie swoich ulubieńców The Who (natomiast w tym roku temat The Who pojawił się raz jeszcze za sprawą śmierci Johna Enthwistle’a i atrybutowego występu w Seatlle). Eddi zresztą często zasilał działalność muzyczną swoich starych znajomych, na przykład wziął udział w przedsięwzięciu byłego muzyka Crowded House - Neila Finna, w którym też pojawili się goście z Radiohead czy gitarzysta The Smiths – Johny Marr, czy też Vedder ma na sumieniu bardziej „polityczne” występy u „zielonego” Ralpha Nadera. Wśród tych koncertów należałoby wspomnieć jeszcze o występie razem z Mikem McCreadym i Neilem Youngiem na „Tribute To Heroes Telethon”, płycie nagranej po tragicznych wydarzeniach 11 września. Natomiast na początku tego roku, ukazał się soundtrack do „I Am Sam” Seanna Panna, na którym obok Nicka Cave’a czy Sheryl Crow pojawił się też i Vedder z coverem Beatlesów „You’ve Got To Hide Your Love Away”. Pozostali muzycy PJ również nie próżnowali. Wspomniany już Matt Cameron razem z Jonem McBainem wydali płytkę „The Scroll And Its Combinations” pod szyldem Wellwater Conspiracy, w maju zeszłego roku ukazała się pierwsza solowa płyta Stona Gossarda – „Bayleaf’. Również reanimowany został Brad, początkowo na koncerty, a w sierpniu tego roku została wydana trzecia płyta „Welcome To Discovery Park”, która na razie jest dostępna tylko za oceanem.
Najnowszy album Pearl Jam ukaże się 12 listopada, natomiast sam singiel promujący dzieło na radiowych playlistach pojawić się miał już od 28 października . Uściślijmy, że na playlistach europejskich, azjatyckich i Ameryki Południowej. Singiel ten wydany już został w USA, a kilka dni później miał swoją premierę w Kanadzie, Australii i Nowej Zelandii. Wiadomo tez już, że albumowi towarzyszy klip promujący krążek do piosenki „I ‘Am Mine”. ( no tak, przy poprzedniej płycie – „Binaural” i zespół nie był tak „szczodry” i właściwie ostatnim klipem był animowany filmie do „Do The Evolution” z „Yield”). Tak naprawdę słowo teledysk nie za bardzo pasuje do określenia tej piosenki. To po prostu występ grupy zarejestrowany w klubie Chop Suey w Seattle, nagrany na początku września. Reżyserem tego obrazka był James Frost i wielce prawdopodobne jest, że sesji tej wyniknie dłuższy materiał filmowy. Natomiast odnośnie samej piosenki tak jednemu z amerykańskich dziennikarzy mówił Stone Gossard:
Ten utwór wiele dla mnie znaczy. Piosenka ta ma bardzo pozytywne przesłanie. Chodzi mniej więcej o to, że masz swój określony czas na ziemi i przez ten okres czasu, który jest ci dany, możesz zrobić na ziemi co chcesz i są to zarówno rzeczy pozytywne negatywne. Tak więc nie marnuj tego, ciesz się swoim życiem, rób to co akurat potrzebujesz zrobić. Za każdym razem kiedy słyszę strof tego numeru, wywołuje to na mojej twarzy uśmiech. To uniwersalne przesłanie dla wszystkich.
Cóż raczej dziwnie takie carpe diem brzmi tekstach Pearl Jam, chociaż założę się, że każdy z członków formacji, inaczej odbiera ten numer…
Jako, że Pearl Jam znany jest ze swojego zamiłowania do czarnych krążków, (spin the black circle!) to oczywiście singielek dostępny też jest na winylu, (w tym wypadku zielonym z dwoma numerami „ I Am Mine” i „Down”). Na płytce obok promującego „I Am Mine” pojawiają się takie utwory jak „Down” (b-side), a w drugiej wersji dodatkowo zawarto jeszcze takie numery jak „Undone” (b-side) i pochodzący z nowego krążka „Bushleaguer”. (Natomiast w Anglii dostępna jest tylko „uboższa”, trzecia wersja singla z trzema kompozycjami: „I Am Mine”, „Bushleaguer” i „Undone”) Uffff… no to pozostaje tylko odliczać do dnia 12 listopada.
No i właściwie do końca nie było wiadomo jeżeli chodzi o tę płytę. Ponoć kiedy jeden z dziennikarzy zapytał Eddiego jaki jest tytuł tego nowego krążka, ten wsunął kartkę do maszyny do pisania, wystukał coś na klawiaturze po czym podał dziennikarzowi z hasłem :” to ten na samym dole, zdecydowaliśmy się 2 minuty temu…” . W sumie tytuł nie był łatwy w interpretacji dla pozostałych członków zespołu. Stone Gossard wspomina :
Pewnego dnia Ed przyszedł z tym tytułem do studia i tak naprawdę nie jestem pewien, co go zainspirowało do tego. Miał też fotografię i właśnie słowa i brzmiało to całkiem w porządku. To taka fajna gra słów. Wszystkim nam ten tytuł przypadł bardzo do gustu.
Wiadomo było, że na nowej płycie znalazł się całkiem nowy materiał, który gotowy już ponoć był przy okazji ostatniej koncertowej trasy zespołu. Natomiast „odrzuty” z sesji do „Binaural” spotkać ma zupełnie inny los, McCready opowiadał :
Myślę, że sporo z tego materiał ma szansę się ukazać na specjalnej płytce z b-sideami, która będzie wydana za jakiś czas, przyszłym roku, jak sądzę. Mamy nadzieję, że będzie to coś w rodzaju podwójnej płyty, która ukaże się w połowie przyszłego roku, wszystkie świąteczne single, b-side, które nie były wydane w Stanach, piosenki nigdy wcześniej nie publikowane…”
Kolejną pewną sprawą było to, że od strony produkcyjnej płytą miał zająć się Adam Kasper, a za miksy odpowiedzialny był tradycyjnie Brendan O Brien, (który też nagrał partie klawiszy na ten album. Tak Gossard i McCready wspominali współpracę z tymi ludźmi:
To było bardzo fajne doświadczenie. Adam był wspaniały, zresztą z nim już przy okazji Soundgarden współpracował Matt. Jest on bardzo kompetentnym producentem, bardzo w porządku, jest też szybki. A z Brendanem sprawa wygląda tak jakby wrócił twój ulubiony wujek, jest on wspaniałym facetem i jako współpracownik i w ogóle jako człowiek. Pracuje też szybko i w ogóle jest zabawny, jest zawsze obok. Jest tak jakby skończonym obrazkiem, zawsze dopina wszystko na ostatni guzik. Mówi : „Ok. chłopaki, chcecie mieć tę płytę, oto jak to zrobimy.” Możemy więc być zrelaksowani przez pierwsze 8 tygodni robienia albumu i nie odczuwać jakiegoś ciśnienia, jakie dźwięki wylądują na taśmie, bo on wie jak to zrobić, żeby wszystko dobrze brzmiało”
Długo też nikt nie chciał zdradzić, jak konkretnie będzie wyglądała ta płyta . Stone zapytany o ulubione utwory na albumie odpowiedział, że jednym z jego faworytów jest „You Are”-
Bardzo lubię ten utwór – numer, który napisał Matt. Piosenka ta ma zupełnie inne brzmienie perkusji i gitary, jakiego zwykliśmy używać. Numer ten też ma zdecydowanie inną atmosferę od tego co robiliśmy wcześniej. To jest taka kompozycja, która bardzo mnie ekscytuje i którą uwielbiam grać moim przyjaciołom.
Trzeba zaznaczyć też, że panowie bardzo sobie cenią współpracę z Mattem Cameronem. Kiedyś funkcjonował taki dowcip odnośnie Pearl Jamu : Ilu członków zespołu potrzeba żeby zmienić żarówkę ? Odpowiedz : Zmienić ? Pearl Jam nic nie zmienia! I można się z tego śmiać, ale tajemnicą poliszynela jest fakt, że najbardziej rotacyjne miejsce w zespole należało do perkusisty : Dave Krusen, Dave Abbruzesse, Jack Irons, no i Matt Cameron, chyba już wystarczy … Dlatego nie tak do końca wydają się być pozbawione sensu kolejne żarty chłopaków kiedy mówią, że każdy kto jest zainteresowany tym, żeby Pearl Jam nadal istniał, powinien nadskakiwać Matowi. Również nie do końca wiadomo było jakie piosenki wejdą na ten album oraz w jakiej kolejności będą zagrane, w jednym z wywiadów muzycy tylko zdradzili:
Ułożenie piosenek w tej kolejności było nie lada sztuką. Właściwie to płyta ta byłaby bardzo ok. w kilku różnych wariantach. Ale wiesz, próbujesz sobie wyobrazić swoich słuchaczy, jak siedzą i wsłuchują się w ten album i chcesz ich w ten sposób ustawić, żeby napięcie nie spadało, żeby się nie uspokoili w trakcie słuchania tego materiału, poprzez różnego rodzaju rzeczy, jak np. brzmienie perkusji, albo wysoko energetyczne dźwięki, albo bardziej takie poufałe brzmienia, które złapią ludzi i już ich nie puszczą. I osiąga się to prze swego rodzaju płynność, nawet w tekstach. Powoduje to, że od razu zastanawiasz się jaka będzie następna piosenka na płycie, jak ona wpłynie na nastrój twoich słuchaczy, w jaki sposób oni mogą doświadczyć tych piosenek. Chcesz żeby każda kolejna piosenka była odgałęzieniem tej wcześniejszej. (…)Starasz się po prostu je ułożyć według tego samego klucza.
Również aurą tajemniczości otoczona była sama tracklista. No może nie do końca, bo już w pierwszej połowie września do oficjalnej wiadomości podany został pełny zestaw utworów, jakie miały znaleźć się na płycie. Było tylko jedno ale… Ręka do góry, kto po tytułach piosenek może się domyślić, który z muzyków tego szacownego grona jest autorem konkretnych piosenek? I właściwie nawet na miesiąc przed premierą albumu, nie ma do końca potwierdzonych informacji na ten temat. Wiadomo, że tekstowo w większości za krążek odpowiada sam Eddie, (przyznaje bez bicia, że odetchnęłam z ulgą , kiedy okazało się, że Edek prawie zmonopolizował ten aspekt płyty, pewnie nie tylko mnie nie zachwycały popisy liryczne typu: there’s a light, when my babe in my arms…”echhh…) Natomiast po względem muzycznym, jak donoszą gołębie z seattlowego podwórka, sprawa z autorami kompozycji wygląda mniej więcej tak: spora część piosenek jest autorstwa samego Eddiego: Cant Keep, I’ Am Mine, Thumbing My Way, Green Disease, Ark (instrumentalny) oraz Love Boat Captain, napisany do spółki z niejakim Kennethem Gasparem. Również pod względem kompozytorskim sporo do powiedzenia miał nie kto inny jak tylko sam Matt Cameron, jego numery to : Cropduster, You Are (tutaj Matt jest współtwórcą tekstu obok JKM E V) Get Right (muzyka i tekst). Basista formacji – Jaff Ament, skoncentrował się nie tylko na aspekcie wizualnym albumu, ale i sam popełnił kilka piosenek takich jak : Ghost (muza i współautor tekstu), HelpHelp(całkowicie autorski utwór Jeffa), 1 Full (do tekstu Edka). Jeden z najbardziej zapracowanych pearljamowców, niewyczerpany Stone Gossard, też umieścił na tym krążku kilka kompozycji : Bushleaguer do teksu Eda oraz All Or None (był też w tym wypadku współodpowiedzialny za tekst tego kawałka) Może fakt, że Stone również pracował i nad swoim solowym krążkiem i nad nowym Bradem przyczynił się do tak niskiej frekwencji muzyka na studyjnej płycie macierzystej kapeli. No i został jeszcze numer jeden z najfajniejszych motywów na płytce Save You, ta piosenka to wynik kolektywnej pracy całej grupy, natomiast warstwa liryczna to osobista wizja Veddera. Wygląda na to, że najmniej do powiedzenia na tym krążku miał Mike McCready, nie wiem czego jest to wynikiem, mam nadzieje, że nie jak mogłyby sugerować zaokrąglane kształty artysty, nadzwyczajnym urodzajem słodkich ziemniaków na jego farmie. Ale dość tych złośliwości…
No i jeszcze jedna wybitnie dziewczyńska uwaga, nie przypominam sobie, kiedy ostatnio Vedder wyglądał tak dobrze. Po okresie burz i zawirowań odnośnie własnego image’u, kiedy to paradował on z fikuśnym czubem na głowie, a na internetowych stronach zespołu zaczęły pojawiać się żarty na ten temat typu:
Ach, nasi fani faktycznie nie mają o czym rozmawiać, trzeba coś z tym zrobić…
Edek w końcu wygląda jak człowiek nawet z bardzo krótką fryzurą.
W przypadku każdej nowej płyty Pearl Jam bardzo ciężko przewidzieć jest, czym tym razem panowie nas zaskoczą, począwszy od oprawy graficznej płyty po zawartość muzyczną. Ale chyba na tym też właśnie polega urok czekania z zapartym tchem na każde nowe wydawnictwo tego zespołu. (No cóż nie będę odkrywcza, jeżeli powiem, że element zaskoczenia jest jedną z najbardziej pożądanych części wszystkich działań…) i naprawdę nie wiedziałam czy na okładce nowego albumu zamieszczone zostanie zdjęcie stacji kosmicznej, futurystyczny krajobraz, fota z genetycznym skrzyżowaniem osła z małpą, czy może towarzyszyć płytce będzie wkładka w formie komiksu, a do każdego egzemplarza albumu zostanie dodany zestaw małego majsterkowicza czy podręcznik przyszłego samobójcy… no, naprawdę można byłoby się spodziewać wszystkiego, ale coś takiego… dwa ukoronowane kościotrupy na jakimś pobojowisku? Bo krajobraz marsjański mi tutaj nie pasuje… (no i konkretna informacja, za projekt okładki odpowiedzialny był nadworny grafik Pearl Jam – Jeff Ament wraz z niejakim Bradem Klausenem i kowalem Kelly Williamem) Od razu pierwsze skojarzenia biegną do słów jednej z piosenek pewnego wykonawcy: All is just dust in the wind albo w bardziej uduchowionym kierunku: marność nad marnościami. Czyżby motyw przemijania był jedynym odzwierciedleniem buntowniczego zrywu? Co symbolizować mogą te dwa przygnębiające szkielety o pustych oczodołach na tle kamiennego pustkowia? Na pewno nie radość życia… Zostawmy jednak w spokoju rozszyfrowywanie znaczenia okładki, żeby nie pogubić się w jakiś filozoficznych manowcach. Kiedy już zaspokojona została nasza ciekawość pod względem wizualnym lepie zamknąć oczy i dać się ponieść dźwiękom z tego zaskakującego albumu. I tak nawiasem mówiąc chodzi mi po głowie taka myśl, że to przecież tylko muzyka, tylko połączenie dźwięków i słów, które są jak przypływy i odpływy oceanu, po który można dryfować bez poczucia czasu… i nawet jeżeli jest to najmniejszy z oceanów to fale, które wywołuje są tak potężne, że można dać im się ponieść raz za razem… (The smallest ocean still get big big waves – czyż nie tak?). I niech lepiej nikt nie oczekuje suchej, jednoznacznej i obiektywnej opinii o tej muzie, bo jedynym sposobem przekonania się jak brzmi ten krążek, jest samodzielne udanie się w tą muzyczną podróż, a piosenki te docierają zbyt głęboko by wymądrzać się i bawić się w suchotniczego recenzenta. Zresztą jeżeli komuś takie podejście nie pasuje, to odsyłam do poważniejszych tekstów o tej kapeli. O ile ciężko wypowiedzieć się na temat oprawy graficznej, t o jeszcze gorsza sytuacja następuje w momencie, kiedy z całej płyty dostępna jest tylko szóstka kompozycji bo właśnie taka ilość kompozycji pełni funkcje reprezentatywne w stosunku do całości albumu, przed datą jego oficjalnej premiery. Nie wydaje mi się, żeby zaledwie sześć piosenek mogło w pełni reprezentować całą piętnastkę, tym bardziej sześć tak różnorodnych utworów. Save You to energetyczny, rozpędzony numer z klawiszami tle. Gossard i Mc Cready ścigają się, aż miło, Cameron trzyma tempo na perkusji a Ament – na równym pulsie całości. No i oczywiście Eddie, z tym przemęczonym, rozgoryczonym głosem…
I am gonna save you fucker, not gonna loose…
I tak dalej w desperacko paranoicznym klimacie i jeżeli usłyszysz coś co chciałbyś słyszeć, i jeżeli będzie to coś, czego wiedzieć nie chciałeś, to… I szkoda, że numer ten nie zaczyna płyty, bo byłby to idealny początek, taki pocisk, który z rozpędem wysyła z miejsca na orbitę Riot Act. Mam nadzieję, że pierwszy track otwierający krążek – Can’t Keep będzie właśnie w tym stylu, że już pierwszy wers:
I wanna shake, sake wanna wind out
Autentycznie potrząśnie i przebudzi swoim brzmieniem.
Love Boat Captain: Czy to po prostu kolejny dzień w tym miejscu zapomnianym przez Boga, najpierw przychodzi miłość potem przychodzi ból… i dalej: sztuką jest żyć z bólem a światło wymieszać z szarością, tracąc dziewięciu przyjaciół…chyba nie wątpliwości jakiego wydarzenia echa pobrzmiewają w tym numerze, na jaki ból szuka się lekarstwa. Szuka i znajduje, bo jedyną wartością, w którą nigdy nie można zwątpić jest takim zacięciem wykrzyczana miłość. Mało odkrywcze? I know it’s already been sung. It cant be said enough. Chociaż piosenka zaczyna się raczej statecznie i z pewną, hmm… powagą, to wkrótce nabiera tempa i cudnie rozwija się, by potem znowu spokojnie opaść. Potem następują jeszcze dwa utwory Cropduster i Ghost i w końcu przychodzi zmierzyć się z numerem wybranym na singla promującego album I Am Mine to taka rozkołysana ballada z chwytliwą melodią, którą załapuje się już po pierwszym przesłuchaniu. Gdyby nie wokal Veddera, można byłoby zaryzykować stwierdzenie, że to… pogodna piosenka. No i ta porywająca gitarowa solówka na końcu utworu! Urodziłem się i umrę, a to co mieści się pomiędzy jest moje, należę tylko do siebie…Nastrojowe Thumbing My Way to chciałoby się rzec typowa pearljamowa przynudziara, taka chwila wytchnienia. Po ciężkim dniu w knajpie goście siedzą w knajpie, grając dla własnej przyjemności i tylko brakuje tutaj w tle zawodzącego głosu A. N. Khana. I taki fajny, prosty, trafiający w sedno tekst: Theres no wrong or right, but I’ am sure Theres good and bad…
You Are nigdy w życiu nie powiedziałabym, że taki numer może zagrać Pearl Jam, numer tak kompletnie odstaje od tego do jakich dźwięków przyzwyczaiła nas ta grupa. Przetworzone gitary, w pierwszym momencie odsyłają w bardziej bluesowo-country’owe klimaty, ale to tylko pierwsze wrażenie, ale to tylko pierwsze wrażenie, bo piosenka ta kryje w sobie tyle dźwiękowych smaczków, że po prostu musi się spodobać. Czy to właśnie brzmienie gitar, czy klimatyczne chórki… No i słowa nie takie głupiutkie, jak mogłoby się na początku wydawać:
Love is a tower, of a strenght to me
Później znów następuje kolejny set trzech utworów, z którymi dane będzie dopiero zapoznać się 12 listopada Get Right, Green Disease (z tak bardzo aktualnym pytaniem: czy można odbierać ten świat swoim sercem nie rozumem? Wielokrotnie przerabiany wątek I dont wanna think I wanna feel…) i HelpHelp (oj, coś mi się zdaje, że ten numer nie będzie miał wiele wspólnego z Beatlesami). A później mamy Bushleaguer. Pierwszy rzut ucha i … skąd znamy ten sposób prowadzenia monologu? Czyżby come back do Yield i Push Me Pull Me? Melorecytacji towarzyszy tak cudnie wyżyłowana, jękliwa gitara, że aż się cieplej robi człowiekowi na duszy i tylko szkoda, że w refrenie przechodzi to w takie zwykłe gitarowe pluskanie, ale to też ma swój urok. Tytułu piosenki, ani tekstu nie trzeba chyba specjalnie komentować, bo poglądy i sympatie a raczej antypatie polityczne są tutaj dość wyraźne. Na koniec ponownie mamy set trzech utworów: gorzki 1 Full (dont see some man as half empty , see them half full of shit…), istrumentalny Arc I na koniec All Or None. W sumie piosenki te z jednej strony zaskakują swoją świeżością, brzmieniem, ale z drugiej to przecież w końcu Pearl Jam, no i co, slogan tego się można było spodziewać również nie traci na swojej aktualności.
To nie jest łatwa płyta, przyswajalna za pierwszym podejściem. Trzeba się do tych piosenek przekonać, dać im trochę czasu, żeby one się mogły poukładać, wejść i zostać. Bo dużo tutaj jest muzycznych smaczków, dużo dźwięków, którym można notorycznie dać się uwieść, wiele tekstów przepełnionych jest jakimś smutkiem, goryczą, ale też i optymizmem. Riot Act to najdłuższy album w dorobku studyjnym tej grupy, (przy okazji, kto nagrywa dziś płyty z 15 utworami ?) album, na który wielu z nas czeka z niepokojem. Jednak już na podstawie tej szóstki utworów można stwierdzić, że czeka nas niezwykłe przeżycie. Nie chce osądzać, czy będzie to płyta gorsza lub lepsza w dorobku Pearl Jam, bo te zespół nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu, nie chcę bo raczej wolę nastawić się nie na think ale feel. Ale już teraz jednego jestem pewna, jeżeli reszta utworów zagrana zostania na takim samym poziomie ja ta reprezentatywna szóstka, to spokojnie czekać mogę do 12 listopada.
Metalhammer, 11.2003
I’ am the shoreline but you are the sea…
Tekst : Asia Szyra