Pięciu facetów z instrumentami, wierna publiczność, porywająca muzyka i nic
więcej. Oto tajemnica wielkiego koncertu. To wystarczy. Kiedy wjeżdżamy do Katowic, wycieraczki samochodu nie nadążają ze zbieraniem wody spadającej na nas z nieba. Leje jak z cebra. To dobrze, w końcu amerykańskie Seattle, stolica
muzyki grunge, to miasto Microsoftu, Boeinga i deszczu. Wczorajszego wieczoru
Katowice stały się małą namiastką Seattle. Lał deszcz, a w Spodku grał Pearl
Jam, jedna z ostatnich kapel tak szczerze grających grunge.
Tysiące gardeł i rąk. To nie jest wyłącznie muzyka nastolatków. Po katowickiej hali
przechadzali się wczoraj młodsi, ale także starsi - pokolenie kontestujące
plastikowo-dyskotekowe lata 80. Przyjechali wypełnionymi autobusami z
Warszawy, Poznania oraz Bydgoszczy. Chodzili w firmowych gadżetach - koszulkach
Pearl Jam, Nirvany czy... polskiego Kultu. Najpierw na scenę wszedł The
Dismemberment Plan (support). Potem była krótka przerwa. I w końcu zaczęło się.
Scenografia prawie nie istniała, światła tylko lekko budowały nastrój, ale
nie były to wymyślne świetlne kompozycje, jak chociażby tydzień wcześniej na
koncercie grupy Korn. Muzyka Pearl Jam nie potrzebuje szczególnej oprawy,
ich kompozycje i teksty bronią się same. Klubowy nastrój zupełnie wystarczy.
Cała scenografia to duże białe tło i szpaler gitar gotowych do użycia. Kiedy
na scenę weszli Eddie Vedder, Stone Gossard, Mike McCready i Jeff Amanet (o
dziwo bez wymyślnego kapelusza!) około 7 tysięcy gardeł wydało przenikliwy
wrzask uwielbienia, około 14 tysięcy rąk złożyło się do oklasków. Jeszcze
nie skończył się pierwszy wolny kawałek, kiedy jakaś dziewczyna zaczęła się
rozbierać, a jakiś chłopak popłynął na rękach publiczności pod samą scenę.
Zespół zagrał "Breakerfall", ostry i rockowy numer z płyty "Binaural". To
ich ostatni album, wielce smakowity muzycznie. Podobnie jak płyta "Ten", którą
zaczynali karierę w 1991 roku. To był początek... Początek to było
szaleństwo - Pamiętam te czasy, jak jakieś kompletne szaleństwo, eksplozję.
Nikt z nas się tego nie spodziewał, bo zaczynaliśmy jako naprawdę mały zespół i
każdy z nas miał za sobą lata niepowodzeń - opowiadał wczoraj w wywiadzie dla
"Gazety" gitarzysta Mike Mcready.
Pearl Jam powstał na początku lat 90. po
personalnych roszadach, pojawiających się i znikających kapelach. Pierwszą
płytę zatytułowali "Ten" (dziesiątkę na koszulce nosił Mokkie Blaylock, ich
ulubiony koszykarz NBA). Pearl Jam stał się sławny w jednej chwili, kiedy w
sklepach i telewizji (głównie w MTV) pojawiły się ich pierwsze teledyski. Na
koncertach Eddie zachwycał skokami w publiczność z wysokości pięciu metrów. Z
kolei w MTV podczas koncertu Unplugged rysował czarnym flamastrem na swoim
ramieniu nazwę "Pro-Choice" - to amerykańska fundacja broniąca praw kobiet w
podejmowaniu decyzji w sprawie aborcji.
Nie chcieli jednak tracić kontroli
nad karierą i własną muzyką. Zarzucili granie dużych koncertów, tras i
nagrywanie teledysków. Zdecydowali się grać najwyżej dla 8 tysięcy ludzi. Tak
jak wczoraj w Spodku.
Wasza muzyka jest ważna
Atmosfera rozgrzewała
publiczność z piosenki na piosenkę. Muzycy w podkoszulkach i dżinsach prawie w
ogóle nie schodzili ze sceny, czasami tylko zmieniali gitary do kolejnych
piosenek. Vedder rzucił: - Dobry wieczór, uważajcie na siebie - a potem grał i
śpiewał dalej. Zabrzmiał przebojowy "Couldroy", potem dzikie "Animal", po którym
wokalista znowu pozdrowił publiczność...
I wtedy nad głowami zapłonęły setki
zapałek i zapalniczek. Nie mogło być inaczej, gdy ze sceny płynęły takty chyba
najpiękniejszej ballady wydanej w tym roku na świecie - "Nothing As It Seems".
Na scenie w snopie skromnego, żółtego, punktowego światła można było tylko
dostrzec, jak McCready wypuszcza papierosowy dym. Zrobiło się niezwykle
nastrojowo.
Nastrój jednak szybko się zmienił, kiedy surowy odgłos gitary
wprowadził nas do dynamicznego "Given To Fly". Potem na zmianę wolne "Present
Tense", punkowe "Not For You", kolejna ballada "Better Man" i znowu szybsze
"Grivence". Gdzieś rozwinął się transparent. Nie z banalnym wyzwaniem miłości,
ale napisem: "Wasza muzyka jest ważna". Jeśli chłopcy z Pearl Jam odczytali te
słowa, byli dumni.
Podczas "Nothingman" Vedder złapał koszulkę lecącą w jego
stronę, McCready szalał gdzieś z tyłu, przemierzająć dodatkowe metry z jednej na
drugą stronę sceny. Po 1,5 godz. Vedder rzucił mikrofonem o deski sceny, światła
zgasły i nastała cisza. Można było wyczuć lekki niepokój. Koniec? Niemożliwe!
Bisy rozpoczęło w Spodku "Do The Evolution". To piosenka, którą zespół
zrobił wyłom dwa lata temu w swoim "antykomercyjnym" podejściu do show-biznesu.
Po prostu nagrali do niej animowany teledysk, który przez wiele tygodni
emitowały największe telewizyjne stacje muzyczne. Po tej piosence były w Spodku
kolejne. W sumie blisko dziesięć dodatkowych. Na koniec w drzazgi poszła gitara,
a Vedder podjął od fanów flagę Polski i nosił ze sobą.
I to już koniec.
Powtórka 16 czerwca. Choć wcale nie byłbym pewny, że będzie to wierna kopia
dzisiejszego koncertu. Pearl Jam przeważnie w każdym koncercie coś zmienia,
ponoć nigdy nie grają dwa razy tak samo. Może warto się przekonać.
ZBIGNIEW PENDEL
15 czerwca 2000