BARTEK KOZICZYŃSKI
Zaraz, kogo już gościliśmy w tym roku?
Anthrax, Metallikę, Type Of Negative i Rollinsa. Simply Red, Stinga, Bryana
Adamsa i Tinę Turner. Weteranów z The Animals, Nazareth, King Krimson oraz -
jak zwykle - Deep Purple. The Cure, Status Quo i Sepultura w chwili, gdy piszę
te słowa, jeszcze przed nami. Dlaczego je piszę? Bo zaczyna być normalnie.
Normalny był też koncert Pearl Jam. Żadnych bajerów, wymyślnego show,
nie było nawet rampy ze światłami - błyskały sobie po prostu z czterech słupów.
Z tyłu zawieszono białą tkaninę bez śladu napisów. Czysty rock: perkusja,
wzmacniacze, na nich kilka świec...
No tak, nienormalny był dzień - warszawski
koncert wypadł akurat we Wszystkich świętych. Nie przeszkodziło to jednak
(to już tradycja) wyprzedać wszystkich biletów na miesiąc wcześniej,
przyjechało mnóstwo ludzi z całej polski. Patrząc z góry odnosiło się wrażenie,
że do hali Torwaru weszłoby jeszcze spokojnie z tysiąc osób, ale tak było
chyba lepiej. Ze względów bezpieczeństwa, no i dla minimum wygody - pod sceną
było naprawdę gorąco. Tak gorąco, że gdy ochroniarze polewali ludzi wodą,
natychmiast zaczynała się nad nimi unosić para...
Padło słowo Torwar. O tej hali zapewne ktoś
niedługo napisze książkę, ograniczę się zatem do stwierdzenia, że tym
razem było odrobinę lepiej niż zwykle. Dokonując jednak drobnej selekcji dźwięków, oprócz tego co wydobywało się z przodów, słychać było tradycyjny
potworny zgiełk odbić. Może więc, torwar mać, trochę przesadziłem z tą
normalnością.
Ale nad rem, jak mawiali starożytni czy
ktośtam. Po godzinie siódmej na scenę wyszła postać w kapeluszu i marynarce
i posilając się karteczką rzekła: Czeszcz. Jesztem Edi. Po zrzuceniu
wierzchniego okrycia szybko okazało się, że postać owa posiada kilka atrybutów,
których Eddie na pewno nie posiada i już było jasne: to support, Fastbacks z
Seattle. Dwie dziewczyny (wspomniana śpiewa i gra na basie, druga na gitarze),
dwóch facetów. Muzyka? Nazwałbym to żeńskim Ramones. Melodyjny punk:
melodyjne motywy gitarowe, melodyjne refreny, harmonie lokalne. Początkowo świetne
przyjęcie zaczęło się przeradzać w coraz chłodniejsze, gdy przekroczyli
przepisowe pół godziny, a harceski głosik wokalistki zaczął już naprawdę
denerwować. Zwłaszcza, że co jakieś dwa numery zapowiadali, że zagrają dwa
ostatnie numery.
Chwila oczekiwania i światła gasną
ponownie. Rozpoczyna się perkusyjny wstęp. W półmroku intonują spokojny
Long Road, znany z soundtracku Dead Man Walking. Zaraz potem następna
perkusyjna introdukcja - znana z Vitalogy. Last Exit oznacza czas mocnego
uderzenia, cios za cios, po kolei, bez przerwy: Animal, nowy Hail, Hail i Go!
Dopiero wtedy człowiek przy mikrofonie zagaja coś w stylu: Hello! Mam mówić
powoli, żebyście mnie zrozumieli. Uważajcie na siebie. Następny kawałek
nazywa się "Red Mosquito"
Rzecz jasna - nie mogło zabraknąć
materiału z nowej płyty. Był - dla mnie zawsze zbyt krótki Lukin oraz
chwytliwy Mankind zaśpiewany przez Gossarda. Był Off He Goes, w którym Ament
przesiadł się na elektryczny kontrabas (robił to jeszcze kilkakrotnie). A między
nimi wplecione starsze kompozycje, głównie z Vitalogy: Corduroy, w którym
panowie pozwolili sobie po raz pierwszy na znaczne modyfikacje wersji płytowej
nastrojowy Better Man...
Dopiero potem sięgnęli po pewniaka z
ponadczasowego Ten: zabrzmiał Even Flow. W następnym Daughter mogła się
popisać publiczność. Vedder sprowokował wspólne śpiewanie i zapewniam, nie
było to proste "ooo-ło-ło-ło-ło!". Spisaliśmy się znakomicie.
Zresztą przyjęcie od początku do końca było wręcz bajeczne - zapalniczki,
klaskanie do rytmu, uniesione ręce, bezbłędne odśpiewywanie słów...
Muzykom też się chyba podobało: gdy jakiemuś fanowi udało się wskoczyć na
scenę, zaskoczony Eddie lekko się kłaniając uścisnął mu dłoń.
Sprawiał w ogóle wrażenie bardzo
kulturalnego, spokojnego człowieka. Jego ekspresja ograniczała się do
charakterystycznych gestów i pełnego napięcia wyrazu twarzy. Po obu stronach
miał gitarzystów, którzy również nie przesadzali z ruchem scenicznym.
Najbardziej szalał Ament, jak zwykle w krótkich spodenkach i dziwnym nakryciu
głowy.
Czas na kolejny wielki przebój, Jeremy. I skok na No Code, na sam początek
płyty - delikatny Sometimes, błyskawicznie skontrastowany Rearviewmirror z Vs.
Później znów uspokojenie, Immortality, i wielki finał. I'm still alive - odśpiewuje
zgodnie cała sala, reflektory oświetlają falujący tłum... Trudno nie być
poruszonym. Etykietka grunge zdążyła się już odkleić, odsłaniając to, co
wiadome było właściwie od początku - kawał stylowego rocka. Pearl Jam ciągle
w świetnej formie.
Nawet gdyby nie planowali bisów, po
takim nawoływaniu musieliby wyjść: popłynęła pieśń niezwykła, pieśń
jakby sprzed stu lat. Who You Are. Po niej po raz ostatni możemy nacieszyć się
klasyką, a to za sprawą Black. Jeszcze tylko State Of Love And Trust, Present
Tense, podobnie jak na płycie rozpoczynający się śpiewem z towarzyszeniem
samej tylko gitary, wreszcie Smile, który dla mnie brzmi jak utwór Toma
Petty'ego. Eddie popisywał się w nim grą na harmonijce. Teraz skończyli na
dobre. Ale...
Wyjdą, nie wyjdą? Takie zespoły przeważnie
drugi raz nie bisują - część ludzi kieruje się do wyjścia. I nagle
pojawiają się ponownie, delikatnie intonują Indifference. Tak właśnie,
spokojnie, kończy się ten niesamowity koncert.
Nic tu nie można dodać. Jak napisałem, była
tylko muzyka, muzyka wystarczała w zupełności. Jedno tylko jest pewne - dla
wielu będzie to muzyczne wydarzenie roku, a dla niektórych być może życia.
Pearl Jam, Fastbacks,