Lost Dogs

Lost Dogs


"Lost Dogs" Pearl Jam
Łukasz Grzymisławski 17.11.2003


Na "Lost Dogs" zespół zgromadził 30 rzadkich nagrań, które potwierdzają jego wyjątkowość na rockowej scenie.

W jaki sposób w 13 lat po debiucie udaje im się zjednywać miliony kolejnych słuchaczy, skoro ich muzyka prawie się nie zmienia? Może to mocny głos Eddiego Veddera? Może kompozytorski błysk Stone'a Gossarda, albo dezynwoltura basisty Jeffa Amenta? A może decyduje tu wizerunek idoli? Na tym polu niewiele zespołów dorównuje Pearl Jam kroku.
  Są trochę staroświeccy. Zbojkotowali telewizyjny show, wokół którego kręci się muzyczna rozrywka, nie robią wideoklipów ("Do the Evolution" z 1998 roku to krótkometrażowy film animowany), unikają grania dla publiczności liczniejszej niż 8 tys. osób. Charyzmatyczny Vedder przekonał przyjaciół, że warto angażować się po jakiejś stronie - Indian z rezerwatów, kobiet domagających się prawa do aborcji, zapatystów z Chiapas, a ostatnio nawet Demokratów, którzy nie lubią George'a W. Busha. Pisane do muzyki wszystkich członków zespołu teksty Veddera nie mają nic wspólnego z rockową grafomanią, za to jeśli akurat nie kontestują z ironią zepsucia świata, to zbliżają się do zaskakująco bezpretensjonalnej liryki. Sami sporządzają wyrafinowane graficznie plakaty do swoich koncertów, które potem w limitowanych seriach rozprowadzają wśród członków fanklubu, razem z niedostępnymi inną drogą utworami. A koncerty nagrywają i wydają w formie bootlegów.
  Pewnie to niezbyt fortunna analogia, ale Pearl Jam jest dla grunge'u tym, czym Bach był dla baroku - wieńczącym ogniwem, które doprowadziło pewną muzyczną konwencję do doskonałości. Rezygnują z nowinek, stronią od koniunkturalizmu i bez końca cyzelują jedną recepturę. Słychać to dobrze na wydanej właśnie przekrojowej składance. Wielu to nuży, jednak dla zwolenników drapieżnego i melodyjnego brzmienia Pearl Jam pozostaje punktem odniesienia. Okrzepli, ale wciąż wkładają w swoje płyty uczucie, przy którym pojawiające się ostatnio na fali retro-gitarowej kolejne surowo brzmiące grupy robią wrażenie wystudiowanej oferty analityków rynku z wielkich wytwórni.
  Teraz wydali materiał nie pasujący im do starannych albumowych koncepcji. A uzbierało się tego sporo. Na okładce "Lost Dogs" widnieje kosz na śmieci, ale jego zawartość to i tak pyszne danie. Obok hałaśliwych utworów ze stron B singli jest tu kontemplacyjna piosenka Veddera do filmu "Dead Man Walking", sentymentalny "Last Kiss" - cover J. Franka Wilsona & the Cavaliers z 1964 roku, jest kolęda, a nawet coś w rodzaju szanty. "Gremmie Out Of Control" brzmi jak bardziej niegrzeczna wersja "Arnolda Layne'a" z jednego z pierwszych singli Pink Floyd, a "Leaving Here" to prawdziwe rockabilly! Aż dziw, że ten zapis dobrej zabawy jest tak równy i zachowuje spójność. A co jest spoiwem? Parę razy Vedder oddaje mikrofon Gossardowi i można się przekonać, czym byłoby Pearl Jam, gdyby obaj się kiedyś nie spotkali - nietuzinkowym głosem z undergroundu, bez szans na 10-milionowe nakłady płyt.
  Jeśli ktoś tęskni za ich koncertami (Europy nie ma na żadnej z planowanych wkrótce tras) - razem z "Lost Dogs" do sklepów trafia DVD z materiałem zarejestrowanym w nowojorskiej Madison Square Garden 8 lipca tego roku. Niemal trzy godziny na scenie plus kilka dodatków zza kulis.


Lista utworów: