Pearl Jam


Pearl Jam

World Wide Suicide - singiel



Lista utworów:

1. Life Wasted
2. World Wide Suicide - tłumaczenie
3. Comatose
4. Severed Hand
5. Marker In The Sand - tłumaczenie
6. Parachutes - tłumaczenie
7. Unemployable - tłumaczenie
8. Big Wave - tłumaczenie
9. Gone - tłumaczenie
10. Wasted Reprise
11. Army Reserve - tłumaczenie
12. Come Back - tłumaczenie
12. Inside Job - tłumaczenie



Recenzja z Teraz Rocka:


Pearl Jam
Pearl Jam

4.5/5

Mówiło się, że będzie to nowy Ten, że zespół wraca do zródeł, po to by być może, by po przejśsiu z nieruchawego Epicu do prężnie działającej firmy J Records odzyskać wielomilionową publiczność z okresu ekspolzji grunge'u. Jednakże płyta zatytułowana znamienmie Pearl Jam, jakby rzeczywiście chodziło o rozpoczęcie wszystkiego od początku, wcale owych zapowiedzi nie potwierdza. Mimo, że ma w sobie wiele z ducha pearjamowego debiutu: na pewno nie brak jej zadziorności, ostrza i mocy, jakie muzyka zespołu miała przed laty. Czy jest to to jednak świadomy powrót do własnej przeszłości? Nic na to nie wskazuje. Pearl Jam i krok wstecz? Nie ten zespół, nie ta bajka. Odpowiedzi na pytanie, dlaczego w muzyce Eddiego Veddera i spółki znowu tyle żaru i furii, należy więc szukać gdzie indziej. Sami artyści wyjaśniają, że ich dzieło wynikło - po prostu - z atmosfery jaka zapanowała w Stanach Zjednoczonych po ostatnich wyborach prezydenckich. Że jest wyrazem frustracji i zniechęcenia, ale też - może przede wszystkim - niezgody i buntu. Ba, niektóre utwory, chociażby Unemployable czy Army Reserve, mają w sobie nawet coś z komentarza społeczno-politycznego. Na szczęście żaden nie trąci gazetową publicystyką. Bo tam gdzie zaczyna się publicystyka, kończy się przecież sztuka.

Nowe dzieło Pearl Jam nie jest płytą o Ameryce Busha. Jest płytą o świecie, w którym źle się dzieje, o świecie oszalałym, o świecie balansującym na krawędzi samozagłady czy raczej samobójstwa, bo takiego słowa używa Vedder. A także o utracie wiary, o bolesnej świadomości zmarnowanego życia, o bliskości śmierci. I o głębokiej potrzebie wyjścia z depresji, zmycia jej w deszczu, odzyskania nadziei. Jest płytą o wymowie na tyle uniwersalnej, że przemówi do słuchacza i jutro, i pojutrze, nawet jeśli w Ameryce nie będzie już rządził George W. Bush. Dodajmy: jest płytą świetną i to zarówno w warstwie literackiej, jak i muzycznej.

Była już mowa o tym, że Pearl Jam brzmi ostrzej, bardziej wyzywająco, gwałtownie i zadziornie niż inne albumy zespołu z lat ostatnich. Choć, nie brak tu rzeczy spokojniejszych. Jak Parachutes, pioseneczka porażająca prościutką melodią i surowym brzmieniem, niemal o folkowym charakterze - bez jednoznacznych nawiązań do tradycji. Jak Wasted Reprise, króciutka, jakby wygaszona repryza jednego z wcześniejszych utworów, otwierającego całość Live Wasted, nabrzmiała od organowych dzwięków. Jak Come Back, song trochę w duchu ballad Boba Dylana czy zwłaszcza The Rolling Stones (melodia może świadomie, ociera się chwilami o Wild Horses tego zaspołu). Jak Inside Job, kawałek inkrustowany dzwiękami gitary akustycznej i fortepianu Quicksilver Messenger Service, choć w finale przeradzający się w coś co pasowałoby na płytę Houses Of The Holy Led Zeppelin, z solówką gitary a la Jimmy Page. Jednak to nie te kompozycje nadają ton całości, a rzeczy zupełnie inne, jak Live Wasted właśnie, jak World Wide Suicide, jak Marker In The Sand, jak Big Wave - oparte na stonesowsko-stoogesowych riffach, pełne garażowego hałasu, krzyku i brudu, rozszalałe, często chaotyczne, bo charakterystyczne pearljamowe melodie wyzierają z nich niekiedy w najmiej oczekiwanych momentach, ale czy muzyka o świecie pogrążonym w chaosie może koić uszy wewnętrznym ładem? Jest tu nawet porcja prawdziwie punkowego grania, zwłaszcza w Comatose, chociaż numer ma też w sobie coś z gitarowego rock'n'rolla spod znaku The Ventures, co umknęło mi zupełnie, gdy słuchałem go niedawno na żywo w londyńskiej Astorii.

Czy jest to muzyka, która może zapewnić Pearl Jam wielomilionowy nakład? Może i tak - płyta sprzedaje się przecież doskonale. Na pewno jednak nie jest to coś, co powstało z myślą o listach przebojów. Za dużo tu nieładu, niepokoju i bólu, za dużo szczerych emocji, za dużo rockowego zgiełku. Chociaż dodajmy może, że rockowy zgiełk tylko u nas jakoś ostanimi czasy nie pasuje na listy przebojów...

Wiesław Weiss



Recenzja ze strony www.travers.prv.pl:

Wystające korzenie...albo baktodenajtys

Naczekał się człowiek oj naczekał. RIOT ACT wypłynął w 2002 roku i od tego czasu tylko jakieś ZGUBIONE PSY przypominały, że pewien grunge`owy zespół z Seattle istnieje poza sferą baśni, legend i podań. Potem REARVIEW MIRROR sugerował, że muzycy chyba przechodzą na emeryturę i szukają funduszy na dokończenie budów swoich posiadłości. A tutaj... W marcu gruchnęło WWS i od razu wszyscy sobie przypomnieli, że Eddie Vedder to nie bohater wojny secesyjnej tylko żyjący wokalista. A majowy weekend zaserwował pogodowe wyczekiwanie zza chmur na nowy album - niezależnie od jego faktycznego pojawienia się na półkach oficjalna premiera odbyła się 2 maja 2006 roku.
Po ostatnich dwóch "ciężej strawnych" albumach pędziłem do sklepu marząc że o to za chwilę usłyszę nowe Yield, że znów dadzą o sobie znać klimaty NOCODE, że muzyka zespołu z ubiegłego wieku została jakoś przeszczepiona i oto leży przede mną w pudełku za niespełna 60 zł. W pudełku wyjątkowo barwnym jak na ostatnie dokonania okładkowe zespołu skryta była książeczka z dość sugestywną grafiką poświęconą ogólnie rozumianemu rozkładowi - tak odebrałem tą rozkładówkę.
Po rozłożeniu rozkładówki czas na rozłożenie płyty i podłączenie jej do płytoczytnika. 13 kawałków...niecałe 50 minut... Pierwszy riff kojarzy się z Vitalogy, do tego dochodzi perkusja żywcem wzięta z HailHail, wrażenie mija po kilku sekundach przed uszami staje Binaural, ale na szczęście środek jest bardziej ekumeniczny w dźwiękach niż ostatnie albumy, pozakręcana melodia każe rzucić okiem na nazwisko sprawcy - Stone Gossard. Life Wasted. Vedder tchnie optymizmem w tekstach od pierwszego utworu... Ale jak mawiał Kuba B. na takie utwory - mamy JAMSESSION, więc jest dobrze.
Drugi na liście to WorldWideSuicide - już dobrze znany z radia i gazety. Mój upośledzony odtwarzacz CD sugeruje mi, że wersja płytowa ma nieco inne brzmienie od tej singlowej. Jakieś takie mniej stłumione, ale włączam porównanie - co do mikrosekundy ten sam kawałek, po prostu wpleciony jako nr 2 na lągpleju tak się wkomponowywuje w całość.
Comatose przypomina startem mocniejsze NoCode albo Vitalogy, Tutaj już pachnie starym PJ, takim z przytupem, bez zbytniej kombinatoryki po prostu ekstrakcik - muzyka Amenta z Gossardem. A potem Severed Hand, Marker In The Sand, Parachutes /klimat Dot z Yielda jakby tak jakoś się kojarzyło/ - na razie jesteśmy daleko od kontynuacji RiotAct i Binaural, potem Unemployable, Big Wave - może za mało się wsłuchuję ale przez chwilę mało PearlJamu w PearlJamie, na szczęście przez chwilę. Wreszcie Gone - muzyka hamuje, mamy balladę, odrobinkę pachnie PartingWays, ale nie jest to Binaural, All Those Yesterdays to też nie jest, w końcu Eddie wjeżdża z wokalem w refren, trochę przebojowo, dawno tak nie było na ich płytach. Widać będzie jeszcze jeden singiel. Następne w kolejce jest Wasted Reprise - miniaturka Gossarda a po niej Army Reserve - gitary rwą się trochę w stronę country, potem kolejna ballada Come Back - pachnie Neillem Youngiem, więc znów retrofaza, co ciekawe i Come Back i Army Reserved brzmią aż nazbyt amerykańsko takie to soulowo-bluesowe, że przez chwilę myślę że oto Lynyrd Skynyrd pomylił studia. A na koniec Inside Job. Tutaj zespół pozwala sobie na nieswoje klimaty - szerokie tło muzyczne, intro do utworu ma blisko 2 minuty, a potem Eddie wchodzi swoim bartytonowobasowym zakłócaczem. Jak zawsze kończą płytę pacyfikując całą falę wcześniejszych brzmień, jak dla mnie zakończenie udańsze niż All Or None.
Ostatnie dwie płyty kazały z trwogą myśleć o przyszłości zespołu. Binaural brzmiał bardzo surowo, ascetycznie, Riot Act dołożył do tej surowości elektronikę, całość jednak brzmiała jakoś sztucznie, nieludzko. PearlJam jest żywszy, czuć w tym przytup i werwę, jakiej nie słyszałem od czasów Yield. Pearl Jam zacną płytą dowiódł, że zacny z niego zespół.

jarzabczy_wierch




Recenzja ze strony rumor.pl:

W otwierającym najnowszy album Pearl Jam "Life Wasted" Vedder wykrzykuje z furią "I Have Faced It, A Life Wasted, I'm Never Going Back Again" i wygląda na to, że niezależnie od zamierzonego kontekstu znaczenie tych słów może mieć także wymiar symboliczny... po 10 latach medialnego oportunizmu i muzycznych eksperymentów - zarówno tych bardziej ("No Code", "Binaural") jak i mniej ("Riot Act") udanych - Pearl Jam powrócił z albumem naładowanym złością, determinacją i rock'n'rollową pasją godną przełomowego debiutu z przed 15 lat.

"Pearl Jam" to najbardziej agresywny i surowy a zarazem przebojowy i równy krążek od czasów "Vitalogy", bo oprócz singlowego "World Wide Suicide" self titled ma o wiele więcej do zaoferowania. Medytujące wokale, folkowe aranżacje i introwertyczna aura ostatnich albumów poszła w zapomnienie; powróciły zwarte, naładowane rock'n'rollowym testosteronem i pozytywną wściekłością 3-minutowe kompozycje, które przywracają spontaniczność i zacięcie trzech pierwszych albumów. Na pierwszym planie znów niepodzielnie rządzi gitarowy duet Mike'a McReady'ego i Stone Gossard'a. Niegdyś wszechobecny pulsujący bas Jeffa Amenta został tym razem podporządkowany bardziej zwartej, wyrazistej strukturze utworów opartych w głównej mierze na mocnym fundamencie riffów. W przedpremierowych wywiadach, Vedder zapowiadał o powrocie do mocnego, gitarowego soundu i zaangażowanych tekstów. I nie mówił tego na wyrost, bo pierwsza część płyty to prawdziwa uczta dla fanów drapieżnego oblicza Pearl Jam: wspomniany "Life Wasted" to podrasowany mocniejszymi gitarami "Evacuation" ze świetnie kąsającymi wokalizami Veddera. "World Wide Suicide" zbudowany na rozpędzonym riffie "Do The Evolution" to kolejny po "Bushleaguer" antywojenny protest song, w którym Vedder nie pozostawia suchej nitki na amerykańskim prezydencie. "Comatose" swoją punkową zadziornością przywołuje bezpośrednie skojarzenia ze "Spin the Black Circle"."Severed Hands" z funkującą sekcją gitarowo-rytmiczną w warstwie lirycznej kontynuuje anty-bushowską politykę, podobnie jak "Army Reserve" jednak w tym przypadku rock'n'rollowe szaleństwo zyskało bardziej podniosłą formułę pełną zadumy i powagi. Takich spokojniejszych momentów na "Pearl Jam" również nie brakuje - akustyczny "Parachutes" ze zwiewnie snującą się melodią, bluesowy "Unemployable" czy "Come Back", zakorzeniony w gospelowej tradycji amerykańskich bardów na pewno zadowolą fanów bardziej eklektycznego oblicza Pearl Jam. Album zamyka "Inside Job", który godzi oba światy, łącząc zeppelinowski rozmach i epickość "Ten" z nastrojowo-kameralnym obliczem "No Code".

Vedder i spółka po raz kolejny udowadniają, że rock nie umarł i wciąż ma się dobrze. "Pearl Jam" to nie tylko obowiązkowa pozycja dla fanów zespołu, to także must-have dla wszystkich tych, spragnionych rasowego, gitarowego sound'u pełnego autentycznych, szczerych emocji - potu, krew i łez bez których rock'n'roll jest jedynie pustym, nic nie znaczącym frazesem.

Łukasz