Vitalogy

Vitalogy

14 listopada 1994 ukazał się zwiastujący album singiel "Spin The Black Circle/Tremor Christ". Na okładce wydrukowano hasło "Viva la vinyl!". Początkowo, od 22 listopada, fani mogli kupować album zatytułowany "Vitalogy" wyłącznie w wersji analogowej. W pierwszym tygodniu rozeszło się trzydzieści osiem tysięcy egzemplarzy, co dało płycie pięćdziesiąte miejsce na liście "Billboardu".
Ale 1 grudnia "Vitalogy" było dostępne i w wesji kompaktowej. Tylko w pierwszym tygodniu sprzedano przeszło osiemset siedemdziesiąt siedem tysięcy egzemplarzy krążka, co oczywiście dało pierwsze miejsce na liście "Billboardu". W sumie w USA "Vitalogy" sprzedało się w pięciu, a poza Stanami w dwóch milionach egzemplarzy.
"Vitalogy" różni się i od "Ten" i od "Vs". Jest prowokacyjnym, wręcz buntowniczym rykiem grupy, która nie dojrzewając stała się dojrzała. Tytuł i "oprawa" płyty zostały zainspirowane dziwną książką Dr E.H. Ruddicka z 1927 roku, dotyczącą zdrowia i życia wewnętrznego człowieka. Vitalogy to odpowiednik słowa określającego grupę osiemnastowiecznych znachorów, którzy wędrowali po Ameryce i leczyli ludzi tzw. siłami natury. Dlatego okładka albumu przypomina starą księgę. Okładkę zdobi wytłoczony napis "Vitalogy", a litery są oczywiście złote.
Jednak głównym tematem płyty, wbrew pozorom, jest śmierć, samobójstwo, depresja... Jest to dowód na to, jakie wrażenie na członkach Pearl Jam wywarło odejście Kurta Cobaina.
Muzycy nie zrealizowali do utworów z "Vitalogy" żadnych teledysków i zrezygnowali z koncertów przed wielkimi audytoriami. Ci ludzie lekceważą zasady panujące w show-biznesie od lat. Być może jest to dowód na to, że owe zasady po prostu przestały funkcjonować.


Vitalogy Health Club


A oto recenzja z czasopisma "Tylko Rock":

"Vitalogy" jest znaczącym osiągnięciem. Grupa miała zamysł concept albumu, co już sugeruje opakowanie płyty. Ma ono formę książeczki, która przypomina publikcje z dziewiętnastego wieku, może naukowo, może dla mlodzieży. A przeplatanie staroświeckich ilustracji z wyrwanymi z brulionu tekstami utworów i dziwnymi zdjęciami służy stworzeniu specyficznej atmosfery. Teksty, zresztą jak przedtem, są ponure, a jeśli wierzyć interpretatorom, dotyczą też samobójstwa Kurta Cobaina ("Last Exit"). Niewątpliwie zespół wszedł na wyższy poziom pozamuzycznych skojarzeń.
Ciekawe, że Pearl Jam - posługując się dużym wachlarzem "dodatkow" stylistycznych - nie traci swego grunge'owego rdzenia. Istotne jest też to, że z tej niemal chaotycznej gęstwiny muzycznych wątków wyłania się coś w rodzaju artystycznego monolitu. Z czego to wynika? Czy ze sposobu gry? Czy z talentu aranżacyjnego? Trudno na to odpwiedzieć jadnoznacznie. Chyba odpowiedż zależy tylko i wyłacznie od nawyków, doświadczen każdego ze słuchaczy.
Muzyka, z jaką nam dane jest obcować na "Vitalogy", zatacza jeszcze szersze koła niż na poprzedniej płycie. Poza typowym dla Pearl Jam stylem gry i śpiewem pojawiają się inne, bardzo charakterystyczne elementy muzyczne. Bardzo punkowe w rytmach i progresjach akordowych są "Spin The Black Circle" i "Whipping", ale i one jakby ulegają dezintegracji i stają się grunge'owo - chaotyczne. "Last Exit" zaczyna się natomiast bardzo osobliwym, freejazzowym wstępem i dopiero po chwili nabiera równego pulsu. Tutaj głos Eddiego Veddera kolejny raz świetnie przechodzi od czystych do brudnych barw. "Not For You" do pewnego stopnia przypomina stonesowskie "Satisfaction" w refrenie, a i jest tu chyba coś z wczesnego Alice'a Coopera za sprawą partii wokalnej. Trzeba przyznać, że trochę niecodzienne zestawienie... Ale akurat w tym wypadku to połączenie różnych stylów jest bardzo udane. Świadkami takich dziwnych zabiegów jesteśmy niemal w każdym utworze. W "Nothingman", balladowym, kołyszacym, mamy niecodzienny rytm progresji akordowej. W króciutkim "Pry" delikatne, funkujące gitary i niby "zapijaczony" głos Veddera zderzają się z dysonansowym riffem. Bardziej tradycyjnie i... archaicznie wypadają "Corduroy" i "Better Man". Ten drugi jakby zahacza o The Byrds. A "Sattan's Bed"? Łączy w sobie ciężkawy, hardrockowy riff z punkowym, wykrzyczanym refrenem, a Vedder jest tu jakby pod wrażeniem Lou Reeda. I tak można jeszcze długo wyliczać. Osobną, nieomal kabaretową stronę "Vitalogy" odsłaniają "Bugs" i "Stupid Mop". Teksty są tu mówione, a partie instrumentalne tworzą pomysłowe tło. W "Bugs" są jeszcze obsesyjne i nieudolne popisy Veddera na akordeonie.  A "Stupid Mop" to już zgoła happeningowy, odmienny stan świadomości. Podobnie jest zresztą z hipnotyzyjacą "mantrą" w "Aye Davanita".
Ambitne? Na pewno. Ciężko  określić, jaką mierzyć to miarą. Jest tu duch "starego" Pearl Jam, jest dzikość serca Veddera, jest zespołowe podporządkowanie się ogólnej koncepcji (słychać tylko parę króciutkich solówek McCready'ego). Na pewno mamy - też zalatującą grunge'em - nową fazę muzycznego rozwoju grupy.