Dwa lata temu nie poszłam na PEARL JAM bałam się, że zamiast jednego z ulubionych zespołów usłyszę dźwiękowe popłuczyny. Hala Torwaru sprawdza się znakomicie, gdy chodzi o lodowisko, nie wzbudza jednak mojego entuzjazmu jako sala koncertowa. Postanowiłam poczekać na lepszą okazję i moja cierpliwość została wynagrodzona. Miesiąc temu miałam przyjemność uczestniczyć w jednym z koncertów PEARL JAMU, który właśnie odbywa trasę promującą "Yield". Słychać było cały czas wszystkie instrumenty, a co więcej, wcale nie odbyło się to kosztem nagłośnienia! Takie cuda zdarzają się (co ja mówię - są na porządku dziennym!) w dalekiej Ameryce, krainie wymarłych bizonów i skomercjalizowanych Indian...
Rzecz, o której mówię działa się 30 czerwca w Minneapolis, w stanie Minnesota. Trasa "Yield" rozpoczęła się przedwiośniem.
Aby jednak nie odmrozić sobie tego i owego, zespół zaczął sprytnie od Hawajów, a Stany zostawił sobie na miesiące letnie.
Ponieważ otrzymałam fotopass, podczas pierwszych trzech utworów czułam się jakbym była tam sama z zespołem - sala na 250 tys. osób,
a ONI grają tylko dla mnie...
tekst: Ewa Śródka
ED (tak każe się teraz nazywać) ubrany był w zwykły T-shirt i dość obwiesiowate spodnie. Gdyby założył jeszcze czapkę z daszkiem,
na ulicy prawdopodobnie nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Chyba nie zależy mu na jakimś szczególnym kontakcie z publicznością, bo na początku
w ogóle się nie odzywał, najwyżej od czasu do czasu zapowiadał następny utwór. Przez 2 godziny praktycznie nie zmienił miejsca - stał cały czas przy
mikrofonie, zaciskając ręce na statywie i odrzucając głowę w tył, trochę na wzór JIMA MORRISONA. Jedynym incydentem, który zmusił muzyków do nieoczekiwanej
zmiany miejsc było to, że przy pierwszym takcie jednego z utworów GOSSARDOWI siadła gitara. To znaczy, zamiast oczekiwanego akordu wyszedł jakiś pisk.
VEDDER powiedział wtedy spokojnie: "Dali mu nie nastrojoną gitarę, to zajmie tylko chwilę" i nie poczuwając się do jakiegokolwiek dialogu z publicznością,
odszedł w głąb sceny, żeby porozmawiać z resztą zespołu... Inni w takiej sytuacji staraliby się za wszelką cenę zabawić tłum - opowiadaliby kawały albo co dzisiaj jedli
na śniadanie itp. A ten nic - tak jakby chciał powiedzieć: "I tak mnie kochają, nie muszę się starać".
Niestety moja wielka przygoda fotografa i widza honorowego dobiegła końca, ponieważ te parę piosenek, w ciągu których można trzaskać fotki, zleciały jak z bicza trzasł. Ale,
ale - coś przydarzyło się jeszcze, w czasie mojego prywatnego obcowania z PEARL JAMEM. Wychodziłam spod sceny ostatnia i coś kazało mi się na chwilę zatrzymać, i odwrócić...
Właśnie w tym momencie ED schylił się po kubek, stojący między kolumnami. Byliśmy metr od siebie - uśmiechnęliśmy się i popatrzeliśmy sobie głęboko w oczy. W transcendentalny sposób
niemal mu się oświadczyłam...
Och, dość tych dziewczyńskich wynurzeń!
Z bliżej niesprecyzowanych przyczyn na letniej trasie koncertowej w składzie zespołu zabrakło JACKA IRONSA, którego zastąpił bębniarz z SOUNDGARDEN - MATT CAMERON. Nieobecność JACKA zespół
tłumaczył jego kłopotami zdrowotnymi. Mimo tej zapewne niewygodnej dla zespołu zmiany (cały nowy materiał nagrali przecież z IRONSEM), MATT wydaje się znakomicie sobie radzić. Co więcej pojawiają się
opinie, że właśnie on dodaje brzmieniu ciężkiego, rockowego smaczku. Tego wieczoru w Minneapolis panowie przedstawili te utwory z "Yield" które da się na koncercie efektownie zagrać (eksperymentów
muzycznych, takich jak "Push Me, Pull Me" nie było). Poza tym naprawdę często pojawiał się jeden z ich "monumentów" muzycznych, takich jak "Better Man", "Daughter", "Once", a bis został okraszony utworem
"Alive". Było więc prawie wszystko co najlepsze z pięciu płyt oprócz... "Jeremy"! Nikt dokładnie nie wie dlaczegi ED uparł się, że tego nie zagra. Ludzie wyłazili ze skóry, darli sie do bólu płuc, kiedy on się pytał:
"Co chcielibyście teraz?" - "Jeremiasza, Jeremiasza!" Po prostu totalna ignorancja, zero reakcji, nie ma mowy! Starała się to wynagrodzić uczestnikom koncertu stacja radiowa, która współorganizowała koncert. Kilkanaście minut
po zakończeniu występu, kiedy brać wsiadła już do swoich bryczek i starała się przepchać z wąskich wyjazdów piętrowych parkingów na ulicę, owa radiostacja postanowiła umilić nam powrót do domów i przez godzinę w eter sączył
się tylko Perłowy Dżem - a "Jeremy" jako pierwszy... ED ustąpił pola wokalnego tylko raz GOSSARDOWI. Gitarzysta odśpiewał utwór zupełnie mi nie znany. Prawdopodobnie (ale głowy nie dam) był to "Footsteps", który ma się pojawić
na stronie B singla z kolejnej płyty. Oczywiście poza tym drobnym szczegółem o następnym albumie jeszcze nic nie wiadomo.
Mimo że zespół zachowywał dystans w stosunku do publiczności, VEDDER wyraźnie sięwzruszył, kiedy okazało się, że publika śpiewa całe utwory razem z nim, w tym parę nowych. Przy "Black" po prostu wyłączył się przy refrenie i właściwie nikt tego nie zauważył,
wszyscy byli tak zajęci śpiewaniem... Wokalista powiedział potem: "Myślałem, że wczoraj w Chicago publiczność pobiła wszelkie rekordy, przyjęli nas tak fantastycznie! Ale to nic w porównaniu z tym co słyszę i widzę dzisiaj
- jesteście niesamowici!" Tłum był faktycznie zagotowany jak pod ciśnieniem w szybkowarze - ludzie płakali spazmatycznie, rwali koszulki, zachowywali się nie jak fani, a fanatycy! Zresztą nie dziwię się - sama nie zauważyłam,
kiedy te dwie godziny minęły i co się właściwie ze mną w tym czasie działo. Fala magicznych dźwięków i charyzma wokalisty robi swoje...
Koncert był więc przedni, a ja przy okazji chciałabym zrobić zbliżenie na zespół. Dla fanów zabrzmi to zapewne jak bluźnierstwo, ale słuchając "Yield" zaczęłam się zastanawiać, jak to właściwie jest z grupą PEARL JAM w roku 98. Czy
to aby na pewno charyzma, a nie megalomania? Czy to eksperymenty, a nie na siłę dorabiana filozofia do brzęczenia? Ewolucja, a nie zjadanie własnego ogona...? Płyta "Yield" jest kolejną, która z "Ten" ma niewiele wspólnego. Dziennikarz
Rolling Stone'a powiedział, że to brzmi bardziej, jak świat myśli, że zespół brzmieć powinien, niż jak cokolwiek, co oni sami nagrali wcześniej. Wyliczenia sprzedaży płyt pokazują, że zespół robi coraz gorszy interes na swojej muzyce. "Ten"
sprzedał się w 9 milionach, "Vs." w 6, "Vitalogy" w 5, a "No Code" i "Yield" już tylko po milionie (informacje podaję za Recording Industry Assocation of America). Od "Vitalogy" zespół zaczął zdecydowanie odchodzić od stylu z pierwszych dwóch płyt ("klasycznego"
grunge'u?); pojawiło się coraz więcej dziwnostek i pozornie nieposkładanych dźwięków ("Pry, To", "Bugs"), które rozpanoszyły się na "Yield". Muzyka porywająca dusze i ciała przeradza się w coraz trudniejszą do odbioru. Trudno się więc chyba dziwić, że z 9 milionów panowie
zeszli do jednego... Nie chcę być tu źle zrozumiana - artysta ma prawo tworzyć to, na co ma ochotę, a że nie jest to akurat materiał super komercyjny, to już nie jego wina. Jednak fakt pozostaje faktem, że publiczność domaga się głównie materiału z trzech pierwszych albumów...
Wszystko jednak wskazuje na to, że przyszła produkcja będzie podążać tropem "No Code" i "Yield". VEDDER wypowiada się, że jego ulubionymi i najbardziej przez niego cenionymi utworami są dziwadełka muzyczne, które zespół umieszcza na końcach płyt. "Oto prawdziwy dorobek PEARL JAM. To naprawdę COŚ. Pieprz słowa.
Pracuję nad tym, by śpiewać więcej bez śpiewania czegokolwiek". Już się boję... "Jeżeli miałbym ochotę zrobić utwór oparty na efektach dźwiękowych z filmu 'Marsjanie atakują', to mam do tego prawo!". Leader grupy rozmawiał podobno z NEILEM YOUNGIEM, KEITHEM RICHARDEM i PETEM TOWNSHENDEM o artystycznej żywotności.
Wnioski nasunęły mu się z tego takie: "To proste - chcesz istnieć jako artysta, to po prostu o nic nie dbaj. Oni nie dają nikomu truć im dupy, to ja robię tak samo..." GOSSARD mówi, że zespół wyewoluował w stronę "pięcioosobowego-projektu-artystycznego", co znaczy, że właściwie po raz pierwszy, oprócz VEDDERA, także inni
członkowie grupy zostali dopuszczeni do pisania utworów. Czyżby monarcha absolutny szykował się do przerzucenia się na ine pole działalności artystycznej? ED mówi bowiem, że PEARL JAM to zaledwie ułamek jego zdolności kreatywnych - podobno poza tym pracuje nad swoimi filmami, dżemuje z przypadkowymi muzykami u siebie w piwnicy,
nagrał jakieś kawałki we Włoszech z tamtejszymi instrumentalistami, itd... Płyta "Yield" nie jest płytą złą - znajduję tam kilka interesujących utworów. Chodzi mi natomiast o to, że nie ma tam żadnego porywającego. Panowie - na eksperymentach i projektach artystycznych daleko się nie zajedzie, chyba że jest się FRANKIEM ZAPPĄ (tylko, że ZAPPA słynął z niesamowitego poczucia
humoru i świetnego wyczucia ironii). A jak napisał bodajże w Rolling Stone jeden z dziennikarzy, dowcip to ostatnia rzecz, na którą można liczyć u EDDIEGO... Dobrze byłoby dla zespołu, aby płyta numer sześć była co najmniej genialna, bo inaczej...