Od Ten do Vitalogy

„Grunge” w potocznym znaczeniu to stary, wżarty brud. Coś co może się kojarzyć z odrzuceniem wszelkich cywilizacyjnych póz, szczególnie – jeśli przyłożyć aseptyczne amerykańskie normy. Czy ta muzyka kojarzy się wam z brudem, buntem? Czy może taka obrazowa nazwa jest tylko kolejnym udanym chwytem reklamowym? Czy grunge stanowi jakiś nowy odrębny styl muzyczny, czy to tylko piorunująca mieszanka znanych już rockowych ingrediencji?

Na pewno dużo zawdzięcza specyficznemu przesterowanemu dźwiękowi gitar. Grunge to taka bardziej narwana odmiana zniekształceń brzmieniowych rodem z Jimiego Hendrixa, Black Sabbath czy może nawet Cream. Grunge – jak większość muzyki rockowej – zawdzięcza swoją witalność riffowi. Grunge nie stroni też od czystych barw instrumentalnych, przejrzystych faktur aranżacyjnych. A co z głosem grunge’owych wokalistów? Owszem, są naładowane rockową emocją, ale potrafią też łagodnieć. Co z błąkającymi się tu i ówdzie na obrzeżach utworów niekontrolowanymi przesterowaniami gitar? Sprawiają wrażenie, że muzycy grają na aparaturze, która jest ledwie ujarzmiona i która jest gotowa w każdej chwili wyrwać się spod ludzkiej kontroli. A sama gra? Też jakby ledwo mieści się w „przyzwoitych” ramach... Teksty? Obnażają małe i duże prawdy codziennego życia i wyrażają jakiś bezsilny bunt przeciwko panującej rzeczywistości. Ten splot gwałtownych emocji jest jakby rdzeniem grunge’owego stylu. Muzyka różnych zespołów – czy to hardrockowa odmiana grunge’u w wydaniu Soundgarden, czy to nieco łagodniejsza (to niedobre słowo, ale cóż...) Nirvany, czy też bardziej pokręcona Pearl Jam – naprawdę wywołuje jakieś skojarzenia z brudem. Teraz po paru latach, po tragedii Kurta Cobaina i po dużej dawce muzyki, styl zwany grunge ciągle się broni.

Ten? To dwie „high fives”! Cóż bardziej rdzennie, współcześnie amerykańskiego! Asfaltowe boisko do koszykówki na pustym placu w biednej, zrujnowanej miejskiej dzielnicy. Tania emocja dla każdego, możliwość zamarzenia o lepszym życiu. Ten to muzyka przesiąknięta schizofrenicznym buntem przeciwko alienacji „małego” człowieka. To nic nowego: rock zawsze się buntował. Ale od czasu punkowych zrywów żadna muzyka z taką siłą jak grunge nie trafiała w bebechy.

Ten uderza słowami, brzmieniem i całkowitym zaangażowaniem zespołu w grę. Jeśli grunge kojarzy się najbardziej z brudnym brzmieniem i z – na pozór niechlujnym – koncertowo-jamowym graniem, to na tej płycie właśnie to mamy. Pearl Jam zdaje się celować w tworzeniu kipiącej i kotłującej cieszy muzycznej – takiego uszlachetnionego „noise pollution” Wokalna strona Ten to jakby osobny rozdział. Bo już same teksty są nieraz poruszające. Jeremy – o szkolnym koledze, któremu dokuczono o jeden raz za wiele... Alive – o śmierci ojca i pokręconym życiu jego syna... Albo Garden – o życiu w ogrodzie z kamienia czyli mieście. Mnóstwo jest słów rzuconych w jakiejś rozpaczy... Tak naprawdę jest tu jakiś dług, zaciągnięty z punk rocka. Nie tylko z powodu pesymistycznej aury, ale również – partii wokalnych. Vedder często przeciąga dźwięki, stosuje zaskakujące skoki interwałowe (niesamowity Even Flow). Bardzo rozległa skala brudnych i czystych barw jego głosu jest w zasadzie podporządkowana niesłychanej energii wykonawczej.

Jakiś demon kryje się właściwie w całej muzyce Ten. Nawet spokojne momenty to tylko powstrzymywanie burzy. Powtarzane prawie w nieskończoność riffy, motywy, jakby grożą, że zmiotą wszystko. W obliczu tego żywiołu wszelkie zapożyczone od innych – te brzmienia, rytmy, progresje, natychmiast nabierają grunge’owego smaku. Oceans zawiera elementy orientalizującego stylu Led Zeppelin (i trochę... Genesis), lecz w połączeniu ze śpiewem Veddera daje to nową jakość. W Garden wokalista jakby trochę ulega stylowi Stinga, zaś podkład instrumentalny oscyluje między delikatnymi figuracjami, a grunge’owym przesterowaniem. Jakby tego było mało: wyjąco-rozwibrowana solówka gitary dopełnia dzieła. Zresztą podobne rzeczy dzieją się w wieńczącym płytę Release – mimo momentami wręcz folkowego klimatu...

Muzyka Pearl Jam z tej płyty zdominowana jest przez falę zgiełkliwych gitar, brzmienie wah-wah w solówkach i „zanieczyszczenia” aranżacyjne, które w epoce wczesnego rocka mogłyby rzejść w całości tylko na koncertowej płycie. Taki Porch, Why Go czy Deep – to właściwie muzyka wyzwolona z konwencji „kulturalnego” wykonania. Zastanawiam się, czy Ten stanowi jakiś zbiór patentów grunge’owych? Chyba nie. Jest natomiast początkiem odkrywania nowego terenu rockowego. Bo muzyka na tej płycie może być uznana za odkrywczą, Pearl Jam połączył tu wszystko, co najbardziej żywotne w rocku w trochę inny sposób, niż dotąd się to zdarzało.

Druga płyta to nie tylko kontynuacja stylu pierwszej, ale też zwiększenie ilości drobnych przeszczepów z innych, charakterystycznych narzeczy rockowych. Nie rezygnując z wypracowanych przez siebie konwencji brzmienia, aranżacji i, co najważniejsze, intensywności przekazu. Pearl Jam wypływa na szersze, lecz i zarazem głębsze wody muzyczne. Robi to bez większych kompromisów. Liczne wątki melodyczne pokrewne rockowi z amerykańskiego Południa, a nawet... muzyce country, tylko w nieznacznym stopniu łagodzą grunge’owe ostrze.

Tu i ówdzie mamy coś z okolic Marillion (Leash), a nawet muzyka Cream daje o sobie znać (Blood), nie mówiąc o Led Zeppelin (Animal)... Ale tak naprawdę – proszę wybaczyć mi to porownanie – siła muzyki z Vs, podobnie jak autentycznej muzyki ludowej, jakby wymyka się analizie. Na pewno styl wykonawczy bardzo dużo zawdzięcza poszczególnym muzykom. A muzyczna całość staje się nieco... bezosobowa. Gdyby Vedderowi zabrakło na przykład tej dzikości w głosie... Gdyby tylko powiedział to, co stworzył wcześniej – zabiłby tę muzykę. Nie jest ona kompozycyjnie odkrywcza, ale też w żadnym momencie nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Inwencji aranżacyjnej ciągle muzykom nie brakuje i grają z czadem.

Wydaje mi się, że Vs to jakieś pojednanie ze starszą muzyką rockową. Ale Animal – który jest zeppelinowy w rytmice i w proporcjach między instrumentami a głosem wokalisty – okazuje się jednak pearljamowo żywiołowy i krwisty. Podobnie jest w Blood, w którym grunge’owy czad przełamuje początkową konwencję, a wyzwolona siła – nie tylko wyżyłowanego głosu Veddera – pcha ku jamowej codzie. Progresja akordowa działa jak potężny młot.

Bardziej hitowe – jeśli to określenie w ogóle można zastosować do muzyki Pearl Jam – jest Glorified G. Szybkie tempo i ruchliwe akordy, do tego harmonie wokalne i bardziej wygładzone solo gitary zmiękczają nieco surowy styl gry. Spokojniejsze kompozycje – jak balladowe Elderly Woman Behind The Counter In A Small Town – bardziej konsekwentnie trzymają się z dala od grunge’owych ekscesów brzmieniowych. Ten utwór wręcz szokuje stylem wstawek gitarowych, imitujących fortepian. Z kolei Rats mimo funkującego basu i dziwnych przesterów gitary, dzięki mocnej, unisonowej progresji gitar przypomina pseudopsychodeliczny T-Rex. A ostatnie na płycie Indifference to wycieczka w jeszcze inną stronę. Wybrzmiewające długie dźwięki, subtelne flażolety i delikatne motywy w basie przeplatają się z głosem Veddera. Ten stopniowo nabiera coraz bardziej konkretnej barwy i... znika na końcu w tle. Mało tego: Pearl Jam proponuje nieoczekiwanie niemalże artrockowy Leash. Mimo przesterów, kłębiących się gitar i rozdzierającego śpiewu wokalisty udaje się tu stworzyć coś w rodzaju grunge’owego pastiszu tamtego stylu.

Vs świadzy, że Pearl Jam nie mieści się w jakiejś wąskiej kategorii rockowej... Także na tej płycie teksty Veddera, nigdy nie wpadające w banał, nadają repertuarowi szczególny ciężar gatunkowy. Zespół świetnie uniósł brzemię swojej sławy.

Trzecia płyta i – jak na razie – ostatnia. Wiadomo, że czwarta jest tuż, tuż...

Vitalogy jest znacznym osiągnięciem. Grupa miała zamysł concept albumu, co już sugeruje opakowanie płyty. Ma ono formę książeczki, która przypomina publikacje z dziewiętnastego wieku, może naukowe, może dla młodzieży. A przeplatanie staroświeckich ilustracji wyrwanymi z brulionu tekstami utworów i dziwnymi zdjęciami służy stworzeniu specyficznej atmosfery. Teksty, zresztą jak przedtem, są ponure, a jeśli wierzyć ich interpretatorom, dotyczą też samobójstwa Kurta Cobaina (Last Exit). Niewątpliwie zespół wszedł na wyższy poziom pozamuzycznych skojarzeń.

Ciekawe, że Pearl Jam – posługując się dużym wachlarzem „dodatków” stylistycznych – nie traci swego grunge’owego rdzenia. Istotne jest też to, że tej niemal chaotycznej gęstwiny muzycznych wątków wyłania się coś w rodzaju artystycznego monolitu. Z czego to wynika? Czy ze sposobu gry? Czy z talentu aranżacyjnego? Trudno na to odpowiedzieć jednoznacznie. Chyba odpowiedź zależy tylko i wyłącznie od nawyków, doświadczeń każdego ze słuchaczy.

Muzyka, z jaką nam dane jest obcować na Vitalogy, zatacza jeszcze szersze koła niż na poprzedniej płycie. Poza typowym dla Pearl Jam stylem gry i śpiewem pojawiają się inne, bardzo charakterystyczne elementy muzyczne. Bardzo punkowe w rytmach i progresjach akordowych Spin The Black Circle i Whipping, ale i one jakby ulegają dezintegracji i stają się grunge’owo-chaotyczne. Last Exit zaczyna się natomiast bardzo osobliwym, freejazzowym wstępem i dopiero po chwili nabiera równego pulsu. Tutaj głos Eddiego Veddera kolejny raz świetnie przechodzi od czystych do brudnych barw. Not For You do pewnego stopnia przypomina stonesowskie Satisfaction w refrenie, a i jest tu chyba coś z wczesnego Alice’a Coopera za sprawą partii wokalnej. Trzeba przyznać, że trochę niecodzienne zestawienie... Ale akurat w tym wypadku to połączenie różnych stylów jest bardzo udane. Świadkami takich dziwnych zabiegów jesteśmy niemal w każdym utworze. W Nothingman, balladowym, kołyszącym, mamy niecodzienny rytm progresji akordowej. W króciutkim Pry delikatnie, funkujące gitary i niby „zapijaczony” głos Veddera zderzają się z dysonansowym riffem. Bardziej tradycyjnie i... archaicznie wypadają Corduroy i Better Man. Ten drugi jakby zahacza o The Byrds. A Satan’s Bed? Łączy w sobie ciężkawy, hardrockowy riff z punkowym, wykrzyczanym refrenem, a Vedder jest tu jakby pod wrażeniem Lou Reeda. I tak można jeszcze długo wyliczać. Osobną, niemal kabaretową stronę Vitalogy odsłaniają Bugs i Stupid Mop. Teksty są tu mówione, a partie instrumentalne tworzą pomysłowe tło. W Bugs są jeszcze obsesyjne i nieudolne popisy Veddera na akordeonie. A Stupid Mop to już zgoła happeningowy, odmienny stan świadomości. Podobnie jest zresztą z hipnotyzującą „mantrą” w Aye Davanita. Ambitne? Na pewno. Ciężko określić, jaką mierzyć to miarą. Jest tu duch „starego” Pearl Jam, jest dzikość serca Veddera, jest zespołowe podporządkowanie się ogólnej koncepcji (słychać tylko parę króciutkich solówek McCready’ego). Na pewno mamy – też zalatującą grunge’em – nową fazę muzycznego rozwoju grupy. Kto wie, co Pearl Jam wymyśli na następnej płycie.

KRZYSZTOF CELIŃSKI