Nie dla mas

Rozmowa z Mike'em McCreadym, gitarzystą Pearl Jam, 15 czerwca 2000

Seattle to małe miasto na uboczu, w którym bez przerwy pada deszcz, więc trzeba coś robić pod dachem. Granie muzyki to jedna z najbezpieczniejszych rzeczy, które przyszły nam wtedy do głowy. I to tyle - tak o początku najważniejszego zjawiska rockowego pierwszej połowy lat 90. mówi gitarzysta Pearl Jam Mike McCready

Robert Leszczyński: Czy pamiętasz Wasz pierwszy koncert w Polsce? Graliście go w święto zmarłych w 1996 roku. Zaczęliście przy świecach...

Mike McCready: Teraz, jak mi o tym powiedziałeś, to sobie przypomniałem. Tak, to był pamiętny koncert, choć nie pamiętam, gdzie się odbył. Nie pamiętam kto, chyba ktoś z agencji koncertowej, powiedział, że tutaj święto zmarłych to jest coś o wiele poważniejszego niż Halloween w Stanach i że były nawet głosy, żeby koncertu nie organizować. Muszę przyznać, było to dla nas kompletne zaskoczenie. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, chcieliśmy grać, bo nigdy wcześniej nie graliśmy w Polsce, a inny termin nie wchodził w rachubę. Z drugiej strony nie chcieliśmy obrażać niczyich uczuć. Ktoś rzucił pomysł, żeby zacząć przy świecach. Bardzo nam się to spodobało. Potem zrobił się z tego prawdziwy rockowy koncert. Widać było, że publiczność zna naszą muzykę i świetnie reaguje - to zawsze jest niewiadoma w miejscach, w których gra się po raz pierwszy.

Słyszałem, że Jeff Ament przed koncertem odbył kilkugodzinną podróż, żeby zwiedzić muzeum w Oświęcimiu.

- Tak, ja zostałem, bo byłem zmęczony i chciałem zobaczyć Warszawę. Pamiętam, że Jeff był wstrząśnięty. Może wybiorę się tym razem - uczyłem się o tym w szkole.

Zdaje się, że zdjęcie, które Jeff zrobił w Oświęcimiu, znalazło się pośród innych na Waszej następnej płycie "Yield". Ten cmentarz żydowski na zdjęciu obok też był chyba fotografowany w Polsce...

- To możliwe - Jeff robi zdjęcia przez cały czas, ja zresztą też.

Czy słyszeliście, że bilety na Wasz czwartkowy koncert w Katowicach rozeszły się rekordowo szybko?

- Tak, to był jeden z powodów, dla których postanowiliśmy odwołać koncert w Budapeszcie i zagrać jeszcze raz w Polsce. Katowice to jedyne oprócz Londynu miasto w Europie, gdzie gramy dwa koncerty.

Na każdym koncercie gracie inne utwory. Czasami łączycie je ze sobą albo gracie utwory innych artystów.

- Tak, żeby było ciekawiej.

Dla Was czy dla publiczności?

- Jedno i drugie. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak niebezpieczny na koncertach jest schematyzm i rutyna, zwłaszcza w takich długich trasach. Gdybyśmy codziennie mieli grać to samo gówno, tobyśmy chyba zwariowali albo co gorsza, zaczęli traktować granie jak pracę. To byłby koniec. Gramy, co chcemy. Na godzinę przed koncertem w ogóle nie wiemy, co będziemy grać.

Pytam dlatego, że słyszałem, iż wielu fanów kupiło bilety na oba Wasze występy.

- To możesz ich zapewnić, że będą to dwa zupełnie inne koncerty.

W Londynie zagraliście 28 utworów, w tym aż dziewięć na bis, a następnego dnia aż 17 nowych. Musicie mieć w repertuarze koncertowym chyba z 50 piosenek...

- Nawet więcej. Warto tak robić, bo na koncercie nawet mniej znane utwory ze starszych płyt żyją własnym życiem i mogą zmienić się, zaskakując nas samych, np. płynnie przejść w inny utwór, niekoniecznie nasz. Wolimy to niż granie w kółko największych hitów. Tak sobie postanowiliśmy na samym początku.

A jak wspominasz ten początek? W 1991 roku w ciągu zaledwie kilku tygodni staliście się wielką gwiazdą.

- Pamiętam te czasy jak jakieś kompletne szaleństwo, eksplozję. Nikt z nas się tego nie spodziewał, bo zaczynaliśmy jako naprawdę mały zespół i każdy z nas miał za sobą lata niepowodzeń. Pamiętam zwłaszcza jeden moment - już po wydaniu płyty graliśmy koncert razem z Nirvaną i Red Hot Chili Peppers i zauważyłem, że ludzie pod sceną szaleją. Powodzenie płyty na świecie przyprawiało o zawrót głowy. Nie spodziewaliśmy się, że to może zajść aż tak daleko, bo nie graliśmy przecież muzyki dla mas. Z jednej strony cieszyliśmy się, bo oto nasze sny stawały się rzeczywistością. Z drugiej mieliśmy obawy, czy to nas nie przerośnie i czy nie stracimy kontroli nad własną karierą i muzyką. Historia rocka pokazuje wiele przykładów na to, że takie zespoły przeważnie szybko i źle kończyły, a my chcieliśmy grać długo, bo muzyka to nasze życie. Dlatego zapragnęliśmy przestać walczyć o popularność, a zacząć o szacunek dla naszej muzyki. Postanowiliśmy nie robić wideoklipów, przestać naciskać na media, nie występować na stadionach czy festiwalach i grać tylko małe, ale dobre koncerty, żeby docierać do tych ludzi, co trzeba, a nie tych, dla których jesteśmy tylko modą i którzy się zaraz od nas odwrócą. Szkoda na to czasu.

Prowadzicie wojnę o niskie ceny biletów, wszystko robicie inaczej i jakby pod prąd. Czy w związku z tym uważacie się za część show-biznesu?

- Jesteśmy jego częścią, nie chcemy jednak dać się połknąć. Na przykład promujemy nasze płyty, ale koncertami, nie w inny sposób. Tak, zdecydowanie jesteśmy częścią show-biznesu, bo jesteśmy przecież zespołem rozrywkowym.

ROZMAWIAŁ ROBERT LESZCZYŃSKI



Mike McCready Ma 35 lat. Całe życie spędził w Seattle. Na gitarze elektrycznej zaczął grać w szkole średniej. W 1990 roku razem z czterema kolegami założył zespół, który nazwali później Pearl Jam. Wydany pod koniec następnego roku debiutancki album "Ten" szybko stał się światowym bestsellerem, rozchodząc się w nakładzie siedmiu milionów egzemplarzy. Pearl Jam obok Nirvany i Soundgarden znalazł się w awangardzie muzycznej rewolucji, która przywróciła szacunek do gitarowego, alternatywnego rocka inspirowanego muzyką z lat jego największej świetności, czyli przełomu lat 60. i 70.