Wydajność

Wstęp

14 grudnia 1997 roku, radio Triple J w Australii. Kolega Richard Kingsmill odpytuje Stone'a Gossarda, głównie na okoliczność zbliżającej się tamtejszej trasy Brad. W pewnym momencie rozmowa schodzi na nowy album Pearl Jam, mający się ukazać 2 lutego 1998.

- Powiedz, czy Yieid to piosenka z płyty, czy może natchniony tytuł? Gossard: Ach, wiesz, nie mam pojęcia czy to, czy to. Tytuł po prostu.

(cisza) - Dobra odpowiedź.

Stone Gossard: Tak.

Rozwinięcie

Jak widać, ciężko jest się dowiedzieć czegoś od zespołu. Na szczęście muzyka z piątego albumu Pearl Jam świadczy, że grupa nie obniża swej muzycznej "wydajności".

Najpierw jednak trzeba dokonać pewnej zmiany w myśleniu na temat tego zespołu (o ile ktoś nie zdążył tego zrobić przy okazji No Code). Za sprawą ognistego debiutu i okoliczności mu towarzyszących - rewolucja grunge'owa, powrót ciężkiego grania, przyzwyczailiśmy się do myślenia, że Pearl Jam należy zaliczać do kapel czadowych, co to mogą stać gdzieś pomiędzy tradycyjnym hardrockiem, punkiem a metalem. Tymczasem zespołowi od początku nie podobała się taka klasyfikacja i od VS zaczął stopniowo studzić fanów, zapuszczając się w coraz łagodniejsze rejony by w końcu, na poprzedniej płycie, wylać na nas kubeł zimnej wody.

Yield to naturalna konsekwencja tamtego albumu. Teraz mogą sobie pozwolić na wszystko i nikogo to już nie zaskoczy. A na półce da się ich spokojnie ustawić na przykład obok płyt R.E.M.

Yield w założeniach zespołu, miał być albumem szybszym, niż poprzedni. Kocham "No Code" - powiedział Vedder na łamach "Times" - ale złapałem się tam w kilku momentach na tym, że czekam na szybsze numery. Tym razem dużo piosenek zaczyna się spokojnie, za to później nabiera wigoru. Jego ulubionym określeniem w stosunku do nowej muzyki jest "straight ahead", czyli "do przodu". Cóż - nie wypada polemizować z twórcą, ale zamierzony efekt uzyskali połowicznie. Mamy tu tylko trzy naprawdę szybkie kompozycje (na No Code pojawiły się cztery).

Ostro jest już na początku -Brain Of J to punkowaty odpowiednik Stare Of Love And Trust, ze "zjeżdżającym" riffem, choć niestety nieco mniej melodyjny w refrenie. W jednym kanale buzuje brudna gitarowa jazda, w drugiej - dźwięk modulowany przez kaczkę. Całość okrasza solówka, choć w ogóle raczej nam ich na płycie oszczędzają. Jeszcze mocniejszy jest Do The Evolution, taki trochę zeppelinowski Dancing Days, trochę nawiązanie do prakożeni punk rocka, ze szczególnym wskazaniem na Iggiego Popa (nie glos - atmosfera). Vedder śpiewa, a czasami wręcz się wydziera, w sposób niedbały, olewczy chciałoby się powiedzieć, z rottenowskim rozedrganiem. Pod spodem zaś zasuwa motoryczny riff. Najciekawszym momentem jest jednak wyskakujący z głupia frant słodziutki chórek, intonujący.. Alleluja! Poczet czadów kończy MFC- faktycznie numer "do przodu", choć bez przebojowego zaczepienia.

Płytę promuje Given To Fly. W chwili, kiedy to piszę nie wiem na pewno, ale wygląda na to, że ugięli się przed potęgą MTV. Na skutek zmniejszenia sprzedaży dwóch ostatnich albumów i wobec przewidywanego spadku zamówień ze sklepów na Yield, wytwórnia nakłoniła ich do zrobienia wideoklipu, który powinni nakręcić w Seattle. Pojawią się na ekranie raz pierwszy od pięciu lat! Za to nie zaniedbują eteru radiowego - podobnie jak w 1995 roku (Monkey Wrench Radio), zamierzają nadać własną audycję, w której Vedder zasiądzie za mikrofonem, a na żywo zagra kilka zaprzyjaźnionych zespołów. Przekaz będzie darmowy i transmitowany satelitarnie - tak że każda rozgłośnia na świecie będzie mogła go swobodnie wykorzystać. Uważajcie, może gdzieś na to traficie.

Wygląda też na to, że zakończeniu ulegnie wojna grupy z Ticketmaster, który to konflikt nie przyniósł grupie nic dobrego. Branżowi spece cwaniacko kiwają głowami: Udowodnione zostało, że nie ma znaczenia to, jak jesteś dobry - twierdzi Richard Kiel ze stacji KROQ z Los Angeles. Jeśli nie chcesz się pokazywać i zapewnić usług do jakich ludzie są przyzwyczajeni, to w końcu o tobie zapomną. Jeff Ament ma nieco odmienną wizję niechęci grupy do kupczenia twarzami i - ostatnio - grania koncertów To po prostu sposób pracy, jaki wybraliśmy. Niektóre zespoły pokazują ci się bez przerwy: w wideoklipach, gazetach, reklamach McDonald'sa, gdziekolwiek. Ale oni wypuszczają płytę co trzy lata, lub więcej. My nagrywamy co roku, czy półtora. Nie jestem za dobry w liczeniu, ale od sierpnia 1996 roku do lutego obecnego, minęły prawie dwa lata. Chyba już powinniśmy się przyzwyczaić do takiego cyklu wydawniczego grupy.

Wracając do Given To Fly- utwór stanowi zaskakujące połączenie Led Zeppelin (a konkretnie ich Going To California) z Pink Floyd. Ten pierwszy zespół przywodzi na myśl początek tej kompozycji, z delikatną gitarą o charakterystycznych harmoniach. Dalej dźwięk nabiera patosu, z jakiego znane są kompozycje Gilmoura, czy - jak kto woli - Jansona. Końcówka tego wszystkiego jest już jednak stuprocentowo pearljamowa: z gwałtownym zawieszeniem muzyki i dzikim okrzykiem Eddiego. Wydaje mi się, że na Yield jest z LedZep coś jeszcze. Taki Pilate poznałem, przypadkowo przebywając w sąsiednim pokoju - wiecie jak to jest, słychać głównie bas (na pewno wiedzą moi sąsiedzi). Skonstatowałem, że ów bas również nawiązuje do Mistrzów. Ale może to tylko autosugestia. Na pewno autosugestią nie jest natomiast specyficzny sposób nagrania perkusji w niektórych utworach (Faithful, In Hiding). Centrala brzmi tam w taki sposób, jakby mikrofon znajdował się spory kawałek od membrany. Bardzo spory. Jak pamiętamy, Jimmy Page potrafił sprytnie rozstawić w studiu raptem dwa mikrofony, i Bonham brzmiał tak, że buty spadały. In Hiding to też trochę dowód na zasadność tropu R.E.M-owego, który pojawił się na początku. W pewnej chwili śpiew zbliża się tam do maniery Stipe'a, z tym że kolejne powtórzenia refrenu powracają z coraz mocniejszym akompaniamentem, tak że w końcu staje się to niezauważalne. Przysłuchajcie się też kompozycji Veddera Wish List. Jeśli to nie R.E.M., to na pewno spóźniona piosenka świąteczna (przesada oczywiście). Pojawia się tu ładna, melodyjna solówka, niczym z The Eagles.

Eddie zaczął dużo komponować samodzielnie dopiero na No Code (wcześniej był tylko Better Man z Vitalogy, ta płyta jest jeszcze bardziej "indywidualistyczna". To prawdopodobnie najlepsza płyta, jaką zrobiliśmy, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że każdy w zespole miał duży wpływ na komponowanie - mówi Gossard. Napisałem tu kilka niezłych piosenek, Jeff i Mike też zrobili kilka kilerskich numerów. Przełamany został monopol tekstowy Veddera. Słowa do dwóch piosenek napisał Gossard, do dwóch Ament, swoje dodał nawet Irons w nie opisanym, ósmym kawałku, Red Bar. Z tym, że ten ostatni jest krótką piosenką-głupawką, w rodzaju Bugs, z perkusjopodobnymi instrumentami i dziwnym zaśpiewem. Nietypowo wyglądają również dwie ostatnie kompozycje. W Push Me Pull Me spokojnej recytacji towarzyszą zgrzytliwe i popiskujące gitary, do tego mamy słodki, chóralny refren. All Those Yesterdays klimatem przypomina Beatlesów i słychać w nim trąbę - chyba po raz pierwszy w historii grupy

Każdy zapewne kojarzy niemal gospelowy Who You Are z poprzedniej płyty. Na Yield trwa wycieczka do korzeni amerykańskiej muzyki: tradycyjną, półakustyczną balladą jest Low Light, typowana na drugi singiel. A na koniec zostawiłem mój ulubiony utwór, No Way. Również z "zeppelinową" perkusją, oparty na prostym, z pozoru monotonnym motywie. Tu dopiero widać kunszt Veddera, który na tak oszczędnym podkładzie buduje piękną, melodyjną piosenkę.

Zakończenie

Nie wiem dziś jeszcze, czy Pearl Jam wyda swój album w formie księgi oprawionej w świńską skórę ze złotymi okuciami, czy doręczy doń polaroidy, czy może rzeźbę nowoczesną o wymiarach dwa metry na dwa. Wytwórnia zapewnia, że szykuje się kolejna niespodzianka. Wiem tylko, że grzechem będzie tej płyty nie mieć.

BARTEK KOZICZYŃSKI

Tylko Rock - marzec 1998