Rolling Stone - wywiad z Eddim Vedderem


Ryczący czterdziestolatek. Urodzony w Illinois, wychowany w Kaliforni. Jeden z najbardziej znanych rockowych głosów lat 90. Przełom w karierze Vedder zawdzięcza Jackowi Ironsowi, wówczas perkusiście Red Hot Chilli Peppers. Jesienią 1990 roku dostał od niego kasetę demo niejakiego Stone’a Gossarda z Seattle. Stone poszukiwał wówczas wokalisty do swego nowego zespołu. Demo tak zafascynowało Veddera, że pojechał do Seattle i wkrótce stał się wokalistą nowej grupy, Pearl Jam. Debiutancka płyta „Ten” (1991) stała się wielkim hitem. Dzięki temu sukcesowi Pearl Jam zyskał status megagwiazdy. I tak pozostało do dziś, chociaż kolejne płyty zbierały umiarkowane recenzje. O Vedderze mówi się, że to zwierzę sceniczne. W czasei koncertów szaleje: biega, skacze, śpiewa i drze się ile sił w płucach. Jest też znany z tego, że strzeże swojej prywatności jak oka w głowie. Zazwyczaj nie rozmawia z prasą, nie znosi również akcji promocyjnych i marketingowych, za co ciągle obrywa od wytwórni wydającej płyty Pearl Jam.


Podobno kpiłeś z prezydenta USA? O co chodziło?
To był nasz pierwszy koncert po wybuchu wojny w Iraku. Wyszedłem na scenę w masce Busha i zacząłem tańczyć. Chciałem, żeby ludzie mogli obejrzeć Busha w tańcu. Maska uniemożliwia mówienie, więc w końcu ją zdjąłem, zatknąłem na statywie do mikrofonu i zająłem się śpiewaniem. Media uznały, że wyglądało to tak, jakbym zatknął głowę Busha na palu.

Podobno ludzie wychodzili w czasie twojego show z prezydencką maską? Zauważyłeś rzednący tłum?
Widownia dobrze się bawiła. Nie słyszałem buczenia ani gwizdów. Gazety pisały, ze kilkadziesiąt osób wyszło z koncertu. Ale jak się to ma do jedenastu tysięcy obecnych na sali?
Ktoś to jednak zauważył…Oczywiście prawicowe talk-shows zaraz podchwyciły temat. Zaczęło się: Vedder nie jest patriotą, niech się wynosi do Iraku, może tam będzie mu lepiej. Ktoś twierdził, że po koncercie, odjeżdżając limuzyną, podliczałem dolary, które rzekomo zarobiłem na tym skandalu. To nawet zabawne, bo rzeczywiście liczyliśmy pieniądze. A dokładnie – dolary, które wydaliśmy do tej pory na różne akcje charytatywne. Wiesz, wspomagamy ośrodki dla samotnych matek, szkoły dal ubogich dzieci – czyli instytucje, które do cholery, powinien finansować rząd! A tak na marginesie – nie jechaliśmy limuzyną. To była furgonetka.

Teatrzyk, Bush – po co mieszać politykę z muzyką?
Stary, gramy rock&roll. Każdy może robić i mówić to, na co ma ochotę. Jeżeli ktoś chce latać po scenie z 40–centymetrowym wibratorem na głowie – nie ma sprawy. Do cholery, przecież nie rozrywałem żywych kurczaków! To była szopka, satyra. Jeden z moich przyjaciół, straszny konserwatysta, powiedział mi po koncercie: „Nie możesz tak się zachowywać, kiedy trwa wojna”. Kurde, przecież jeśli nikt nie będzie krytykował Busha za zaatakowanie innych państw, on będzie jeszcze mocniej parł do wojny.

Niektórzy uważają, że stałeś się sławny, a teraz próbujesz to wykorzystać, robiąc wokół siebie dużo szumu. Nie wkurza cię takie myślenie?
Ci ludzie sugerują, że mamy kasę, a zatem więcej praw. W związku z tym nie powinniśmy w ogóle zabierać głosu tylko siedzieć cicho. Wnerwia mnie to. Czy w tym kraju ktokolwiek jest bardziej uprzywilejowany niż prezydent Georgie Bush, syn byłego prezydenta? Kiedy go słucham, mam ochotę rzucić butelką piwa w telewizor. On nigdy nie musiał zaczynać od zera i nie ma bladego pojęcia, co znaczy mieć w życiu przesrane!

Robisz z koncertu rockowego polityczny wiec, okazję do składania zaangażowanych oświadczeń. Masz ochotę nauczać ludzi niczym ksiądz na ambonie?
Bez przesady. Mimo wszystko jesteśmy zespołem rockowym i mamy do zaoferowania przede wszystkim muzykę. Ale wszyscy nasi fani wiedzą, jaki jestem i chyba nic, co powiem, nie może ich zaskoczyć. Nie tworzymy wielkiej sztuki jak Szekspir. Ale nawet dzięki naszej muzyce można coś przekazać. Zmieniłem się przez te lata. Dużo czytam, śledzę wydarzenia w Stanach i na świecie. Dzięki temu mówię dzisiaj z sensem, podczas gdy w latach 90 było mnie stać jedynie na zawołanie typu: „Pierdolić ich wszystkich!”. (śmiech)

No właśnie – nie zawsze byłeś taki zaangażowany. Kiedy rozpoczynaliście karierę, bardziej odpowiadały ci szaleństwa na scenie i dyndanie na gzymsach ponad widownią.
Przed występem zazwyczaj robiłem obchód sali. Zadzierałem głowę i myślałem: „Ciekawe, czy dałbym radę wspiąć się tam?”. A w czasie koncertu po prostu w głowie odzywał się głos: „Sprawdź, czy się uda”. No to właziłem. To było jak balansowanie na granicy śmierci. Dosłownie. Ludzie myśleli, że jestem stuknięty.

A jesteś?
Stuknięty – nie. Ale czułem się niezniszczalny. Wiesz, wydawało mi się, że nic złego nie może mi się stać. Miałem w sobie za dużo energii. Później nauczyłem się to kontrolować. Po prostu przyszedł czas, że przestały mnie bawić określenia typu Eddie wiewiórka lub człowiek pająk.

W 2000 roku podczas koncertu Pearl Jam na festiwalu w Roskilde dziewięciu fanów zostało stratowanych. Ta tragedia zdarzyła się na twoich oczach. Nie mówiłeś dotąd publicznie o tym, co wtedy zaszło. Kiedy zorientowałeś się, że źle się dzieje?
W chwili, gdy zaczęto wciągać rannych na scenę. Zapanował chaos, ludzie byli w szoku. Niektórzy z uratowanych krzyczeli: „Dziękuję!”. Ci lżej ranni biegali po scenie i przybijali z nami piątkę – chyba nie zdawali sobie sprawy z tego, co się wydarzyło. W pewnym momencie ochrona ułożyła na scenie czyjeś sine ciało. Oblał mnie zimny pot. Zrozumiałem, że stało się cos koszmarnego. Ale koncert ciągle trwał. Przed sceną wciąż było 40 tysięcy osób, które chciały, żebyśmy nie przerywali występu. Zaczęłi śpiewać „I’m still alive”. Dopiero w tym momencie tak naprawdę dotarło do mnie, co się wydarzyło. I zaczął się koszmar.

Chciałeś odejść z Pearl Jam?
Ciężko mi o tym mówić (długa cisza). Po Roskilde zbliżyliśmy się do siebie bardziej niż kiedykolwiek, ale każdy z nas sam musiał uporać się z tą tragedią. Najgorzej radzili sobie twardziele, tacy jak Stone (Stone Gossard, gitarzysta). Coś w nim pękło. Był zdecydowany, żeby wszystko rzucić.

A ty?
Wiesz, zawsze uważałem, że śmierć fana na naszym koncercie będzie dla mnie oznaczała koniec i że już nigdy więcej nie wyjdę na scenę.

Tymczasem zaledwie miesiąc później zagraliście kolejny koncert. Dlaczego zmieniłeś zdanie?
Dlatego, że koncerty i bycie razem z ludźmi pomagały nam poradzić sobie z koszmarem. Przyznaję, miałem stracha, czy znowu nie stanie się cos złego i czy jestem gotów na kolejny koncert. Ale kiedy na scenę wyszedł Sonic Youth…To było to. Potęga i piękno ich muzyki zupełnie mnie powaliły. Wróciłem do życia.

W połowie lat 90, kiedy wasz zespół odnosił największe sukcesy, mówiło i się o tobie „typowa gwiazda”. Na wszystko kręciłeś nosem. Zespól miał działać wyłącznie według twoich wskazówek. Jaff Ament przyznał niedawno, że nie wytrzymywał z tobą i rozważał odejście z zespołu.
Słyszałem o tym. Wiesz, nigdy nie odnosiłem wrażenia, że coś ze mną było nie tak. Chociaż to pewnie typowe w pewnych przypadkach (śmiech). Nie chodziło o to, że chciałem wszystko kontrolować. To była raczej kwestia poczucia odpowiedzialności. Wydawało mi się, że obrywam od krytyków bardziej niż reszta kolegów. Jestem twarzą zespołu, więc muszę brać na siebie większą odpowiedzialność. A może za bardzo starałem się, aby Pearl Jam był zespołem moich marzeń. Nie twierdzę, że stosunki między członkami zespołu zawsze układały się wzorowo. Nie mieliśmy łatwo. Dziesięć lat temu Ameryka szalała na punkcie muzyki z Seattle. To zamieszanie odbiło się źle na wszystkich kapelach z tego miasta – nie wyłączając Nirvany i Pearl Jam. Najsmutniejsza jest historia Kurta Cobaina. Był zbyt delikatny, żeby to wytrzymać.

Kurt nie poradził sobie, ty – owszem. Dlaczego tobie się udało?
Pierwsza sprawa to narkotyki. Nie dałbym rady, gdybym ćpał. Odbiłoby mi, to pewne. Nawet na trzeźwo kiepsko sobie radzę. Nie wyobrażam, żebym umiał zapanować nad swoim życiem na haju. Poza tym miałem trochę łatwiej niż Kurt, bo życie dało mi niezłą szkołę. Dorastałem w trudnych warunkach, wiem, co to znaczy praca fizyczna. Zanim powstał Pearl Jam przez wiele lat ostro harowałem, żeby się utrzymać. To było normalne życie. Natomiast moja twarz na okładce tygodnika „Time” w 1993 roku – nie, to nie było normalne.

Dlaczego?Uważasz, że nie zasłużyłeś?
Nie o to chodzi. „Time” chciał wtedy zrobić wywiad ze mną i z Kurtem. Obaj doszliśmy do wniosku, że nie mamy na to ochoty. Mimo to oni dali moje zdjęcie na okładce. Kiedy to zobaczyłem, pomyślałem sobie: „Kurde, mam nadzieję, że Kurt się nie wścieknie”.

Mocno was za to wtedy zjechał. Sugerował, że pożarła was komercja. Byliście dobrymi kolegami?
Właściwie to nie. Ale było kilka miłych sytuacji, które wspominam do dzisiaj. W 1992 roku, gdy Eric Clapton grał „Teras In Heaven” na rozdaniu nagród MTV, tańczyliśmy sobie pod sceną. Fajnie, że zachowałem takie wspomnienia. Miałem i mam do Kurta dużo szacunku, chociaż nasze kontakty nie zawsze były dobre. Czasami kłóciliśmy się, ale starałem się nie dolewać oliwy do ognia.

Minęło dziesięć lat od debiutu Pearl Jam. Jak oceniasz wasz sukces? Pierwsze płyty sprzedawały się rewelacyjnie. Te najnowsze nie są tak popularne.
Pogodziliśmy się z tym. Nie można stać w miejscu i powielać rozwiązań, które kiedyś się sprawdziły. Nawet jeśli masa ludzi żyje z nagrywania muzyki bardzo podobnej do tego, co zrobiliśmy na debiutanckim albumie (śmiech). I to żyją całkiem nieźle. Mimo że talentu maja tyle, co kot napłakał.

Kogo masz na myśli?
Już oni wiedzą, o kim mówię. Słyszałem kilka tych grup. To przypomina karaoke pomieszane z parodią. W sumie powinienem być dumny, że ktoś tak bardzo lubi naszą muzykę, że postanowił ją kopiować. Gdyby chociaż robił to trochę lepiej… W ich piosenkach brakuje mi nieskazitelności. Czegoś, co powstaje, gdy spotyka się czterech ludzi i zaczynają razem grać. Z tego rodzi się muzyka. To jedno z największych przeżyć, jakie mnie w życiu spotkało. Między innymi z tego powodu nigdy nie podobał mi się hip hop. Nie czuje tego, brak mi w nim prawdziwości. W 1990 roku widziałem Public Enemy na koncercie w Los Angeles. To mogła być wielka chwila w moim życiu, ale nie była, bo muzyka nie powstawał na żywo. Tymczasem nic nie może się równać z widokiem udręki na twarzy faceta, który musi jednocześnie śpiewać i grać na gitarze.

Mówi się o tobie odludek. Nie udzielasz wywiadów, nie pojawiasz się na przyjęciach. Jak wygląda twoje życie?Co robisz, kiedy nie gracie koncertów ani nie siedzicie w studiu?
Całymi dniami surfuję. Wybieram miejsca odległe, tam nikt nie zna ani Pearl Jam, ani tym bardziej mnie. Wokół nie ma żadnych budynków. Tylko morze, stumetrowe klify i wodospady. Mogę to właśnie robic dzięki muzyce Pearl Jam. To mi daje poczucie dumy, że do czegoś w życiu doszedłem. Nadrabiam też zaległości z dzieciństwa. Musiałem zarabiać na życie, gdy moi rówieśnicy z liceum spędzali każdą wolną chwile za surfowaniu. Jak ja im wtedy zazdrościłem… Teraz sobie odbijam. A przy tym mam świadomość, że zarabiam na życie w uczciwy sposób. Nie zabijam, nie wciskam ludziom gniotów, nie oszukuję. To miłe uczucie.